poniedziałek, 28 grudnia 2015

Na jakie buty się zdecydować? Buty markowe vs "podróby".


Buty markowe jestem w stanie podzielić na setki jeśli nie tysiące grup. Bo w gruncie rzeczy są takie za które jesteś w stanie opróżnić cały portfel i wpędzić się w budżetowy deficyt, tylko po to by je mieć! Są też takie, że nie ważne czy podwinęlibyśmy nogawkę do kostki, kolana, czy też do samych jąder, nikt nie spojrzy na nasze buty, a już na pewno nie powie jaka jest to marka.
Jednak dziś bardziej niż na wyglądzie i znajomości marek skupimy się na jakości - co nie znaczy, że tylko i wyłącznie na jakości - butów markowych, a ich podrób

sobota, 19 grudnia 2015

Gimnazjaliści i (nie)planowanie rodziny.


Idąc czasem ulicą widuje znajomych, będących w moim wieku, prowadzących wózek czy spodziewających się dziecka, kiedy ja nie byłbym w stanie wychować pluszowego misia. Najzabawniejsze jest jednak to, że kiedy ja z nostalgią patrzę na układanie klocków, zabawy w chowanego czy zjeżdżanie na sankach i rzygam, widząc wózki, pieluszki i kolorowe dziecięce ubranka, to kolejna dziewczynka z klasy 2c, wraz ze swoim chłopakiem, który powoli przygotowuje się do gimnazjalnych testów, idą na USG.

czwartek, 17 grudnia 2015

Publiczne okazywanie sobie uczuć: Jest urocze czy przyprawia o mdłości?



Pocałunki w deszczu, o zachodzie słońca. Pocałunki na powitanie czy pożegnanie. W lesie, na plaży, kinie, teatrze i w sklepie spożywczym. Wszystkie wyglądają fajnie i ładnie na zdjęciach. Jednak jak wygląda to z bliskiej perspektywy, gdzie obok Ciebie czy tuż nad twoja głową obściskuje się kolejna, śliniąca się para?

wtorek, 15 grudnia 2015

#1 Weekendowe piwo z autorem: Wasze pytania, moje historie.


Jestem wyjątkowo nieskromną osobą, żeby nie powiedzieć, że zapatrzoną w siebie czy, żeby nie użyć tego brzydkiego słowa zaczynającego się na literę "n". Dlatego też zasługuje na swoje pięć minut sławy, a żeby było przyjemniej, osobiście zapraszam Was na piwo. Odsuńcie filiżanki, szklanki i kubki pełne ciepłych napoi, które tak często towarzyszą Wam przy czytaniu blogów.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

W świecie czarno białych obrazków, smutnych cytatów, sznyt i depresji.


Coś sprawiło, że niektóre dzisiejsze nastolatki upodobały sobie śmierć, ból, rany cięte, choroby psychiczne i wrzuciły to wszystko w jedną krótką definicje swagu. Bo nie ma nic bardziej atencyjnego od blizny na nadgarstku i ckliwej historii.

czwartek, 10 grudnia 2015

Rzeczy, które wkurwiają mnie w internecie i Ciebie na pewno też. - część 1.

Podobno nie ma nic lepszego od zrobienia sobie dobrej kawy lub herbaty i usadzenia swojego tyłka przed monitorem po ciężkim dniu czy nawet tygodniu pracy. Oczywiście wszystko do czasu, dlatego też przygotowałem dla Was listę rzeczy, które w internecie doprowadzają nas do płaczu, gorączki i pękania wrzodów na tyłku, a gałki oczne wypływają nam z oczodołów.

czwartek, 3 grudnia 2015

Polskie komedie romantyczne, czyli Listy do M 2

Polscy znawcy filmografii uwielbiają sobie troszeczkę popsioczyć na polskie filmy, zwłaszcza te nowe i hasztagowane, jako "#komedieromantyczne"
Nic dziwnego, bo jak dobrze wiemy prostym narodem jesteśmy, wiec rzadko wypuszczamy dramaty - bo zbyt ciężkie. Z kolei na wysoko budżetowe filmy z świetlnymi mieczami i smokami, które nie będą wyglądały jak w filmie o Wiedźminie, z Miśkiem Żebrowskim, pozwolić sobie nie możemy. Wiec co chwila spod naszych rąk wypływa masa komedii. A że niestety dobrej polskiej komedii nikt nie widział od dawien dawna, to czemu by tu dla urozmaicenia nie wpleść jakiegoś romantycznego wątku? Nawet jeśli nikogo nie rozśmieszy, to może ktoś będzie płakał ze wzruszenia, albo pójdzie do kina, bo aktor znany i przystojny.
Jako, że rzekomo sukcesem była romantyczno-świąteczna-komedia z super popularną obsadą, na która połowa z nas rzyga, to czemu by tak nie zrobić drugiej części?! Bo polscy twórcy mają tendencje do przedobrzania i jeżeli jakiś film ma choć małe predyspozycje i nie okazał się gniotem, to koniecznie trzeba nagrać kolejną część.
I oto mamy Listy do M 2, z tą jakże oryginalną nazwą, ale przecież nikt z nas nie mógł liczyć na "Listy do M: Przebudzenie mocy", wiec co ja się tam będę czepiał.
O dziwo (może niekoniecznie, bo ja tam jednak wiedziałem, że to się sprzeda) ludzie walili do kin drzwiami i oknami, tak, że mimo, iż od premiery minęło sporo czasu, to i tak musiałem

środa, 11 listopada 2015

Cujo Stephena Kinga. Potwór z szafy i zły pies, który nie chciał być złym psem.


"Stary Blue padł, i padł z takim fasonem,
że zadrżała ziemia w ogródku za domem,
Srebrny szpadel porwałem grób mu wykopałem
I spuściłem go tam na złotym łańcuchu,
Z każdym ogniwem wywołując jego imię w duchu:"
Do nogi, stary Blue, dobry piesku, przyjdź tu"

                                      - piosenka ludowa


Nabrałem ochoty na jakiś klasyk. Może nie koniecznie książkę, którą wszyscy już czytali i oglądali jej ekranizacje po osiem razy. Nabrałem ochoty na przeczytanie dzieła autora, któremu mógłbym zaufać i mieć gwarancje, że każde słowo, wychodzące spod jego ręki będzie kleiło się z drugim, na tyle, że trafi do mnie i odciśnie jakiś piętno. Sięgnąłem więc po Stephena Kinga.




piątek, 6 listopada 2015

Internecie, proszę, zmotywuj mnie!

Mógłbym zacząć od "każdy z nas ma taki dzień, kiedy nie chce mu się wychodzić z łóżka", ale pominę te kwestię, bo tak się składa, że ja miewam ten dzień praktycznie codziennie.
Wiec czego potrzebuje taki Kuba, by wygramolić się z wyra?
Motywacji! No, pewnie. Nie ma nic lepszego niż fakt, że musisz posprzątać, odrobić lekcje, napisać referat czy chociażby wyprowadzić psa, gdy na dworze jest -100°C. Aż chce się wstawać!
Także w moim przypadku nie ma co liczyć na motywację i musiałoby się chyba palić i walić bym w weekend opuścił swe legowisko przed jedenastą, ewentualnie musiałoby mi się bardzo chcieć siku - to też prawie jak koniec świata.

czwartek, 29 października 2015

Nie dynie, a znicze.

Zawsze uważałem, że każdy ma prawo do własnego zdania i wyrażania go, nawet jeśli ma spaczone poglądy albo jest skończonym debilem - nadal ma prawo do mówienia co mu się podoba, a co nie, czy jest za, a może przeciw.
W niektórych chwilach, takich jak ta, zaczyna boleć mnie ten fakt. Boli mnie debilizm innych, jak i te spaczone poglądy. Zresztą pal licho te poglądy i te intelektualne kalafiory, dopóki swoich racji nie próbują wcisnąć nam do gardeł albo co gorsza dupy. Przechodząc do sedna.
Nigdy nie byłem fanem świąt, absolutnie żadnych, bo jedyną z nich korzyścią były dni wolne od szkoły, (jesteśmy do tyłu przez te święta... to zrobicie to w domu) prezenty (które musisz kupić i ty) oraz fakt, że możesz wpierdalać bezkarnie masę żarcia (które musisz spalić - najczęściej sprzątając czy robiąc właśnie to jedzenie). Jednak są ludzie, którzy bez względu na to czy maja lat 12, czy 16, a może 48, radują się widząc świąteczne lampeczki czy czekoladowe zajączki, które przeważnie smakują paskudnie. Gorzej jest już z Halloween, gdzie zdania bywają... podzielone.
Jak zwykle, stereotypowo "za" przypada, dzieciom, ludziom młodym i otwartym, a "przeciw" staruszkom, które już miesiąc przed kupiły znicze na wszystkich świętych, bo taniej. Rozumiem, że Helenę i Basie nie kreci zgraja dzieciaków, która wali do drzwi i domaga się cukierków, a gdy ich nie dostanie może nasrać im na wycieraczkę.
Zdaję sobie sprawę, że klimat Halloween i sam fakt, że nie można stwierdzić "mam to w dupie, nie bawię się" - choć w sumie można, ale ewentualnie trzeba liczyć się z konsekwencjami - nie bawi wszystkich. Ja osobiście nie jestem w niebo wzięty, gdy muszę iść otworzyć drzwi i dać te cukierki, bo na latanie, owinięty w papier toaletowy, "Cześć, jestem Kuba i jestem mumią", jestem jednak trochę zbyt duży. Mimo to jednak nic mi sie z tego powodu nie stanie.
Sęk tkwi w tym, że sporo osób to boli i nie chodzi o cukierki i brudne wycieraczki, a o jakąś cholerną moralność, etykę - polską mentalność. Nie ma co się oszukiwać, ale Polska to naród smutny i gdy nie pijemy wódki w rytm disco polo na weselu, to większych powodów do radości specjalnie nie mamy. Więc jak mamy wybierać pomiędzy przebierańcami, dyniowymi lampionami i cukierkami, a zniczami na cmentarzu i mszą (bo jak nie chodzimy w niedziele to chociaż w święta), to wybór jest raczej oczywisty.
A jakby tego było mało to to całe helo czy tam halołin to nie polskie święto, zerżnięte od amerykańców, a na dodatek z religią sprzeczne, bo pogańskie czy coś. Pewnie gdyby Jezus żył to prócz plucia na homoseksualistów i aborcje, plułby i na to święto.
Lepsze Boże Narodzenie i śpiewanie kolęd pod domem. Lepsza polska, wcale nie pogańskich choinka. Zresztą są też inne super radosne święta. Matki Boskiej Zielnej też jest całkiem spoko i "świętując" je nie trzeba wysyłać później dziecka na egzorcyzmy.
Nie zapomnijcie też przed Wszystkich Świętych zajebać babci, zakładając, że żyje, bo jak nie, to komu zapalicie znicz?!

poniedziałek, 26 października 2015

Kobiet nie da się zrozumieć.

Niby kobiety to dziwne i wybredne zwierzaki. Kiedy mówią "nie" mają na myśli "może", a kiedy mówią "może" mają na myśli tak. A tacy prości z pozoru w obsłudze mężczyźni piszą setki książek, gdzie jedna swą grubością dorównuje zbitce wszystkich części Harrego Pottera, a druga jest jak Potter i Władca Pierścieni razem wzięci. Mimo to z żadnej nie możemy nic sensownego na temat kobiet wyciągnąć.
Niby stereotypy skądś się biorą i prawdy w nich sporo, bo gdybym schował sto złoty pod mydłem to możliwe, że polak nie ukradłby ich, bo po mydło nie sięga. Jednak osobiście uważam, że fakt, iż kobieta nie rozumie sama siebie jest stereotypem dryfującym w łódeczce fałszu po spokojnym oceanie stereotypów.
Obserwowałem kobiety w łóżku, w kuchni, jak i w samochodzie, w lecie i zimie, a nawet w pracy, szkole, sklepie czy toalecie. I po latach obserwacji, choć do starych nie należę, jestem gotów śmiało stwierdzić:

TAK, JESTEM W STANIE ZROZUMIEĆ KOBIETĘ!


W sumie co tu do rozumienia? Każda ma w sobie pewnego rodzaju kobiece słabości i mimo, że

wtorek, 20 października 2015

Bajka o weganach i drapieżnikach.

Mógłbym sobie obiecać. Mógłbym się zarzekać, że z dala będę trzymał się od wegan, jak i wszelkich obrońców zwierząt. Mógłbym wmawiać sobie, że jestem bezstronny, że mnie to nie interesuje. Mógłbym też nie napisać o tym notki, ale napisałem.
Kocham swojego psa, gdy grzeje mnie w nocy w nogi, gdy przychodzi usiąść obok mnie, gdy jestem sam w domu. Kocham go znacznie mniej, gdy ciągnie mnie na spacer w deszczowy dzień. Kiedy ja z nim nie wyjdę, a on w efekcie buntu i niewypróżnionego pęcherza narobi mi na dywan. Nie lubię kota mojej mamy tak, jak i on nie lubi mnie.
Nie kocham wszystkich zwierząt, nie jestem weganinem, tak jak i miłośnikiem mięsa też nie. Podsumowując wiec, stoję po "dobrej stronie", a mianowicie siedzę na dupie i patrze na rozległy ocean, zachody słońca i skarpę z której to weganie spychają zwolenników mięsa, ale w efekcie spadają sami, bo jak to weganie - umierają z głodu i nie mają siły. Więc to drapieżniki strącają słabszych w przepaść krzycząc "This is kaszanka!"

Mimo, że ową historyjkę podkolorowałem, to i tak wygląda ona niemniej zabawnie. A wszystko zaczyna się od ogólnie rozpowszechnianego weganizmu. Gdzieś tam wśród społeczeństwa zaczęli funkcjonować ludzie, którzy świadomi tego w jakich warunkach trzymane są zwierzęta i jak wygląda ich ubój, zrezygnowali z pokarmów pochodzenia zwierzęcego. Żyli sobie tacy weganie w swoim małym światku, który z czasem to zaczął się rozrastać, a w efekcie tego niektórzy z nich, niczym Świadkowie Jehowy, postanowili szerzyć weganizm. Mimo tego żaden z nich nie wszedł mi do domu z sałatka i nie kazał przestać jeść mięsa, za to nikomu pozornie nie wadząc siedział sobie na swoim instagramie czy tam blogu dodając zdjęcia #vege jedzenia.

Niestety w szeregi facebookowych wege grup, gdzie omawiano właśnie "pomysł na makaron ze szpinakiem" zaczęli wkrawać się obrońcy mięsnych sklepów.
Kiedy to Kasia dodała zdjęcie swojego #vege obiadu, Marek postanowił dodać na wegańską grupę fotę swojego schabowego z ziemniaczkami, ładnie dopisując "ja jem, a wy zdychacie z głodu", oczywiście dyskretnie pomijając fakt, że obiad zrobiła matka. Za Markiem poszedł Darek i Sebastian z kolegami, którzy to skakali z notki na blogu o wegańskim żarciu na notkę o kosmetykach nietestowanych na zwierzętach, z otwartym w drugiej karcie pornhubem, szukając kolejnej grupy trawojadów na fejsie. Z czasem drapieżniki ewoluowały i prócz dodawania zdjęć, zaczęły zbierać argumenty. Poczynając od tych, że człowiek od zawsze poluje, poprzez "nie uratujecie świata" "sałata też czuje", aż do "umrzecie z głodu i braku witamin". Bo facet musi mięso jeść, bo bez mięsa to chude pizdeczki, a Sebkowi od tego mięcha to nawet przybyło parę centymetrów w bic... w bandziochu.
No i tak banda lwów i tygrysów z intelektualną sałatką w czaszce, ogniem i mieczem bije wegan po dupskach. Z kolei żaden weganin od ognia i miecza internetowej nienawiści nie umarł, tak jak i z głodu. Dalej wytrwale hasztagował żarcie na instagram i udostępniał filmy z uboju zwierząt, a mięsożercy dalej pluli jadem.

I w gruncie rzeczy wszystko kończy się całkiem sensownym morałem, bo trzeba wiedzieć, że wszędzie tak, jak są przeciwnicy, znajdą się zwolennicy.

poniedziałek, 21 września 2015

Bestsellery

Nie czytamy. Polacy nie czytają i nie ma się co oszukiwać czy wyciągać z tego wniosków. Moglibyśmy długo dochodzić też do tego dlaczego tak właściwie ludzie książek nie czytają. Większość stwierdzi, że nie ma czasu, choć osobiście uważam, że najbardziej zapracowanemu człowiekowi starczy czasu na przeczytanie strony czy pięciu, zwłaszcza jadąc do szkoły busem. Mimo, że taka rozkładana w czasie książka, która ma niecałe czterysta stron, a my wałkujemy ją przez trzy miesiące, sprawi nam znacznie mniej radości, ale jednak zapytani o to ile rocznie książek przeciętnie czytamy, będziemy mogli odpowiedzieć, że 3 czy tam 4, co jednak w porównaniu do zera na książkowych kontach innych zapracowanych ludzi, jakimś wynikiem jest.
Argument, że jest się jebanym biedakiem, a książka to trzy duchy, też jest raczej słaby, zwłaszcza, że do dyspozycji mamy bibliotekę. A jeśli jednak z biblioteki skorzystać nie możemy, bo byliśmy zbyt leniwi, by oddać Opowieści z Narni, które od pięciu lat zalegają nam na półce, a teraz tylko po przekroczeniu progu owego budynku czeka nas kara pieniężna za przetrzymanie książki, zawsze zostaje nam internet. Mimo, że nie pochwalam pobrania "pedefa z chomikuj", to przyznaje się do tego, że gdy nie mogę zdobyć książki, której pragnę to sam po niego sięgam. Wiec skoro znajdzie się czas i możliwość zatrzymania pieniędzy w portfelu, to czemu nadal po książki nie sięgamy?
Problem w tym, że większość ludzi i to młodych przeważnie, taka czynność jak czytanie boli. Mają tak zwany "książkowstręt" i zawsze zasłaniają się tym, że książki są nudne, co w gruncie rzeczy jest strasznie debilnym stwierdzeniem, ale nie dziwi mnie to. Nie dziwi mnie to, bo gdyby mnie teraz zmuszono do przeczytania "W pustyni i w puszczy", czy "Quo vadis" to też z pewnością zapadłyby mi w pamięć na tyle długo, że z obrzydzeniem patrzyłbym na każdego, kto książkę chociażby trzyma.
Jednak ludzie często nie sięgają po książki, bo tak właściwie to nie wiedzą po jakie książki sięgać.
Nie ważne jak długo gapilibyśmy się na okładkę i ile razy przestudiowali ten wspaniały opis z tyłu, nadal nie jesteśmy w stanie stwierdzić, że ta książka na pewno będzie dobra, że ta książka na pewno nam się spodoba. Wiec czemu nie sięgnąć by po tytuł stojący na półce bestsellerów? Przecież jak sama nazwa wskazuje jest to coś dobrego, coś co porywa serca czytelników, coś co ludzie kupują. Jednak czasem, ilekroć spojrzę na tytuły goszczące na konkretnych pozycjach odnoszę wrażenie, że wpływ na to co stanie na tej półce miała banda analfabetów i podludzi. Nie twierdzę, że na książkach znam się wybitnie, nie mam też niezwykle wyszukanego gustu i na prawdę jestem świadom tego, że gust to indywidualna sprawa, wiec to co podoba się mnie, może wywołać u innych zażenowanie czy wymioty. Jednak chcąc czasami kupić sobie książkę, która znajduje się w pierwszej piątce, okazuje się, że nie mogę, bo na pierwszych trzech miejscach stoją trzy części powieści o bogatym kolesiu, któremu twardnieje fiut na widok studentki, której byt opiera się na płakaniu z byle powodu i użalaniu się nad swoim żałosnym żywotem. Z kolei gdzieś dalej stoi kolorowanka dla dużych dzieci, która ma na celu rozwijanie kreatywność, choć ciężko doszukać się jej w kupnie książki, która ma identyczne polecania, jak miliony innych egzemplarzy, a my je posłusznie wykonujemy.
No ale co tak właściwie możemy zarzucić ludziom, którzy sięgają po powyższe książki z niewiedzy i braku jakiś konkretnych pozycji "do przeczytania"? To, że jako kolejni dali się złapać na beznadziejną książkę, która bestsellerem stała się z ciekawości, złego wyboru czy braku ciekawszego zajęcia? Nie, nie możemy. Za to, zakładając oczywiście, że sami książki czytamy możemy uświadomić im, że książka, która własnie przeczytali nie jest dobra, nie powinna gościć na półce na której została znaleziona. Możemy zapobiec kolejnemu nietrafnemu zakupowi. Możemy wyrobić sobie własny gust, sięgnąć po nieodkrytych, niewybitnie popularnych autorów. Możemy komuś książkę polecić.

czwartek, 10 września 2015

Szkolne sklepiki.

Pierwszy wrzesień w życie uczniów wniósł chaos, ból, rozpacz i... kilka zmian.
Bo kiedy my wylegiwaliśmy się w łóżkach w dni powszednie do godziny dwunastej, piliśmy hektolitry piwa i ogólnie bawiliśmy się świetnie, a to w towarzystwie przyjaciół, a to ulubionej książkowej/serialowej postaci czy nagiej pani z filmu porno, to ci pracowici dobroczyńcy główkowali o tym co należy zrobić by żyło nam się lepiej.
Z tego co wiem tym razem zabrało się za to PSL w symbiozie z Instytutem Żywienia, Resortem zdrowia i tym podobnymi szychami, które wiedzą co powinniśmy jeść, zakazując śmieciowego jedzenia w sklepikach szkolnych. Szkolne sklepiki dostały, że tak powiem po dupie, a może nie tyle one co ich stali klienci.
Ale po co to wszystko? Dlaczego teraz Antek i Kasia nie mogą zjeść chipsów przed przyrą?
Jak zwykle dla własnego dobra! Bo polska młodzież, zwłaszcza ta w wieku 7-13 lat jest otyła. Poziom otyłości w Polsce wzrósł jak grzyby po deszczu, wiec ludzie, którzy uważają, że ponoszą jakąś odpowiedzialność za liczby na wadze statycznego mieszkańca tego kraju i zawartość jego talerza, postanowili temu zaradzić. Niestety nikt z nich nie ma wstępu do naszych domów i praw ubdeteu naszych lodówek, wiec padło na miejsca będące w zasięgu państwa, czyli szkoły. Nie wiem gdzie mieszkacie, do jakiej szkoły chodzicie i czy sklepik szkolny posiadacie oraz co w nim macie, albo też mieliście. Całe śmieciowe żarcie się w nim znajdujące zostało wywalone, a raczej zastąpione zdrowymi odpowiednikami, czyli właściwie ciężko będzie w nim dostać coś dobrego.
Fakt, że dzieciaki nie kupią już chipsów, paluszków czy czekoladowych batonów oraz słodzonych napoi jest raczej oczywisty. Kupno pączka czy drożdżówki też będzie niemożliwe, bo rośnie po nich dupa. Mało tego... Ej, chwila, dziewczyno! Mówiąc o wielkim tyłku miałem na myśli całą tusze, a nie sam wzrost... tyłka. Ściągaj wiec te buty, odłóż te dwa złote i czytaj dalej, okej?
Na czym to ja... Mało tego, bułka z serem, szynką czy kurczakiem dla ludzi, którzy nie mają czasu zrobić jej w domu też mówi "pa, pa". Tania bułka, zostaje zastąpiona tą super fajną ziarnistą, ciemną i droższą w dodatku naładowaną ogórkiem, pomidorkiem czy innym zdrowym warzywem, nawożonym gównem, które oczywiście nie może być posolone. Nie liczcie też, że wśród gamy batonów musli znajdziecie ten z żurawiną i czekoladowym spodem, który bądź, co bądź jest całkiem niezły, bo prawdopodobnie należy on do grona tych, które maja zbyt dużą ilość cukru.
Sądzę, że turlający się ze schodów mały Antek, któremu pulchne policzki ograniczają widoczność i który swoją pulchną rączką musi wymacać pisiora, bo brzuch mu zasłania, nie poczuje się źle gdy zamiast Snicersa zje musli czy chipsy zamieni na wafle ryżowe, te bez soli, oczywiście. Jednak nie rozbudzi to w nim zdrowego nawyku żywieniowego i z pewnością drastycznie nie straci on na masie, co tak właściwie jest celem owego pomysłu. Chłopak zaraz po powrocie do domu wpierdoli połowę lodówki, albo cukiernicy, a następnego dnia wstanie wcześniej, by pójść przed lekcjami do sklepu i zaopatrzyć się na cały dzień. I co to zmieni, skoro mama da mu na drożdżówkę czy na maka po szkole, a w weekend pojadą z całą rodziną na pizze albo na obiad do babci.
"Antusiu, chcesz jeszcze dokładki? A może deser?"
Oczywiście sklepiki gimnazjalistów czy o dziwo nawet te w szkołach średnich również zostały zamknięte lub zmieniły niezdrowe menu. Chyba wszyscy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie oburzenie gimnazjalistów, którzy to, jak wiem z autopsji uważają się za prawie dorosłych, odpowiedzialnych i uważają, że ich zdanie wiele znaczy. Mimo tego, że co drugi gimnazjalista ma o sobie zbyt wysokie mniemanie, zwłaszcza pod względem swojego znaczenia w społeczeństwie i dojrzałości, tym razem nie mogę odmówić mu racji, ma prawo czuć się traktowany jak dziecko. A czemu by nie pójść jeszcze dalej?
Z tego co pamiętam to dziś w swoim szkolnym sklepiku kupiłem czekoladowy baton i pewnie gdyby nie fakt, że automat do kawy nie działa, napiłbym się jej bez problemu. Jednak jak się okazuje nie wszyscy są w stanie dostąpić tego zaszczytu, bo liceum w Gorzowie walczy o swoje przywileje picia słodkich napojów czy jedzenia kanapek z kurczakiem.
Jednak PSL czy Instytut Żywienia nie widzi nic złego w jadłospisie, który tyczy się dzieciaków z podstawówki, jednocześnie tych z gimnazjum i szkół średnich.
Przecież czekoladowy baton i puszka coca coli jest niebezpieczna dla małego Antka w takim samym stopniu, co dla dwumetrowego dorosłego faceta, który musi zastąpić tabliczkę czekolady którą zawsze jadł po dwóch lekcjach wf'u batonikami musli, albo wyrwać się ze szkoły i pobiec do Biedry.
W gruncie rzeczy zmierzam do faktu, że wprowadzona ustawa jest dziecinnie banalna, choćby ze względu na to, że nawyki żywieniowe to kwestia indywidualna i dietetykiem być nie muszę, by móc stwierdzić, że dorosły człowiek ze szkoły średniej czy nawet szesnastolatek z gimnazjum ma inne wymagania w danej kwestii.
Wprowadzona ustawa, nawet gdyby obejmowała płacenie nam za każdy zdrowy posiłek nie ma najmniejszego sensu skoro w każdej chwili można wstąpić do sklepu spożywczego i zaopatrzyć się w "śmieciowe żarcie". Już nie wspomnę, że wiele nawyków tyczy się tego, co "matka do koryta nałoży", czyli tego co uczniowie jadają w domu.
Jestem więc za tym by ograniczaniem dzieci pod względem zakupu słodyczy, narzucaniem diet i ćwiczeń, zajmowała się rodzina. Choć nie mam nic przeciwko by PSL i masa innych instytucji, czująca się obarczona otyłością polskiej młodzieży otworzyła portfel i zaopatrzyła grubych Antków w dietetyków i karnet na siłownie, zamiast odbierać szkołom gimnazjalnym czy nawet średnim możliwość zjedzenia bułki z kurczakiem i posolonym pomidorem czy jebanego Snicersa.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

5 sposobów

W życiu człowieka przychodzi moment, kiedy jest on tak bezradny czy naiwny, że zdaje się na rade wszechwiedzącego internetu. Sęk w tym, że rady udziela mu banda gimbusów, która w gruncie rzeczy nie jest pewna tego co mówi, a ściślej mówiąc pisze, bo przeczytała o tym kiedyś, wieki temu, właśnie w internecie. Mimo to nie szkodzi im zaryzykować, bo bez względu na to czy piszą prawdę, czy też nie, to i tak dostaną za odpowiedź 2 punkty na zapytaj. Co prawda większość pytań jest zadawana przez ludzi zbyt leniwych, by wstukać w google daną frazę, bo łatwiej zapytać o nią ludzi, którzy przeważnie gówno wiedzą, dopóki nas nie wyręczą, w kwestii wpisania danej frazy w wyszukiwarkę. Jednak to tylko małą kropla w wielkim oceanie, bo chwytamy się internetowej brzytwy częściej niż myślimy.
Sprowadza się to głównie do niewiedzy i braku doświadczenia połączonego z lenistwem. Mowa tu o internetowych radach czy sposobach. Nie mam na myśli przepisów, zrzynania zadań domowych z internetu czy wykonywania ćwiczeń na płaski brzuch.
Znów wracamy do punktu wyjścia, a w tym przypadku wejścia, bo tym rozpocząłem dzisiejszy post. Bezradni ludzie mają tendencje do chwytania się brzytw, a w tym przypadku internetowego gówna. Bo wierzcie mi lub nie, ale są w internecie ludzie dzielący się dobrą radą. Co tam radą, całym poradnikiem!
I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że nikt tak naprawdę tych samozwańczych wujów od dobrej rady o rady nie prosi.
Hmm...Ludzie, którzy dają wam jakieś gówniane rady, gdy Wy o nie nie prosicie. Mówi Wam to coś, prawda? Jak na razie strasznie śmierdzi tu hipokryzją, ale dajmy mi przejść do sedna.
Prawda jest taka, że nie ważne czy chcemy tego czy nie, zawsze więcej do powiedzenia mają ludzie z twarzą, nawet w internecie. Bez względu na to czy na twarzy mają bliznę, wąsy, czy napisanie "jestem gejem z komercyjnej telewizji", to i tak ich zdanie jest o wiele ważniejsze od twojego, czy jakiejkolwiek innej osoby o niebywale wysokim ilorazie inteligencji, a przynajmniej do czasu gdy nie zaczniecie znaczyć czegoś we wszechświecie.
Jednak z udzielania najczęstszych rad słyną psychologowie czy przykładne mamuśki, które muszą podzielić się tym, jak powinno wychowywać się dzieci. I tak właśnie ja, mimo, że rodzicielstwo jest mi obce, jednak bycie nastolatkiem nie, trafiłem na pewien poradnik, kolejne kroki w ilości nieparzystej, dotyczące wychowania dużych dzieci i nie mówię tu o facetach.
Dziś wcielę się więc w rolę nastolatka, a mam o tyle dobrze, że ze swojej roli nie muszę praktycznie wcale wychodzić i spojrzę na każdy z poszczególnych kroków z tej właśnie perspektywy nastolatka, a nie zdesperowanych rodzicieli, szukających rad, dotyczących wychowywania potomstwa w internecie.
Cały artykuł do którego się odnoszę znajdziecie tutaj.

1) Wspólny posiłek obowiązkowy
Wiele rodzin bagatelizuje znaczenie wspólnego posiłku (przynajmniej raz dziennie). Każdy z członków rodziny łapie więc talerz, kanapkę i biegnie do swoich „spraw” – TV, gazeta, gra komputerowa.
Wbrew pozorom jest to jednak bardzo wartościowe, jeśli rodzina wyrobi sobie nawyk wspólnego jedzenia, tworząc tym samym przestrzeń do rozmowy, dzielenia się swoimi przemyśleniami czy nawet żartów. To wszystko buduje atmosferę jedności, daje poczucie bezpieczeństwa i świadomość, że jest czas na wspólne bycie razem, że to bycie razem jest ważne dla rodziców (mimo wiele obowiązków znajdują na nie czas). Jeśli rytuał wspólnego posiłku wprowadzicie, gdy dziecko będzie jeszcze małe – w okresie, gdy wejdzie ono w okres buntu nastolatka jest szansa, że stół będzie takim miejscem spotkania z nim i okazją do spokojnej rozmowy. (Czasem spotkacie się oczywiści z milczeniem, ale docenicie już sam fakt, że dziecko usiadło z wami).

Jak tak się zastanowić, to bądź co bądź jest to chyba jeden z porządniejszych punktów owego poradnika. Mimo wszystko jeśli zabierzemy się za wdrożenie w życie wspólnych posiłków, kiedy każdy z domowników przyzwyczaił się do spożywania w osobności, to jest to jak ubranie muzułmanki na plażę w bikini. Marek miedzy każdym kęsem schabowego będzie odpisywał Kasi, a z kolei Magda przez pierwsze pięć minut wspólnego posiłku będzie zajęta ustawianiem talerza w jak najlepszym świetle, sesją zdjęciową. Potem jeszcze trzeba wybrać najlepsze zdjęcie by dodać je na insta, już nie wspomnę o wyborze filtra, opisu i hasztagów. "rodzice zmuszają mnie do wspólnego obiadu. #ból #rozpacz #schabowe"

2) Mój dzień
Gdy już spotkacie się przy wspólnym stole (np. kolacja) i jakoś trudno będzie zacząć rozmowę – bawcie się w grę „Mój dzień”. Niech każdy z domowników opowie najlepsze i najgorsze wydarzenie, które go spotkało w danym dniu, a następnie reszta rodziny spróbuje je ocenić w skali  1-10. Na koniec losowanie – jeden z członków rodziny opowiada dowcip;) To prosta zabawa, ale pozwala przełamać np. napiętą sytuację w domu i być pretekstem do podjęcia dialogu.

A to zabawne, bo teraz z najbardziej logicznej i sensownej części tekstu, przechodzimy do największego banału. Fajnie jest czuć się jak na koloni czy Zielonej Szkole, zwłaszcza podczas zabaw integracyjnych, przeznaczonych dla dzieciaków w wieku lat 11-14, tyle, że odbywających się codziennie przy kolacji we własnym domu. Nie zapomnijmy o zorganizowaniu Zielonej Nocy, gdzie domownicy będą mazać się pastą do zębów. Co do zabawy, to pewnie najlepszym wspomnieniem dzisiejszego dnia Magdy będzie droga kawa w Starbuck, a najgorszym Marka, to, że skończyła mu się kasa na herę i od dwóch dni jest na głodzie. Autor czy autorka artykułu musi mieć nieźle wybujałą wyobraźnię, zły obraz przeciętnej rodziny, albo po prostu mega ciekawe życie, jeśli myśli, że ojciec pracujący na budowie,  matka w sekretariacie i dzieciaki, które dziś nie wyszły z domu, są w stanie podzielić dzień na "to było super, a to nie". Przypuszczam, że super będzie, gdy reszta domowników oceni dany problem w skali 1-10, jak w talent show. Ale nie ma co, nawet jeśli im się uda to przypuszczam, że zabawa będzie przednia, zwłaszcza, gdy Marek będzie mógł zarzucić dzisiejszym sucharem kolacji czyli "Czym różni się pomarańcza od siedmiolatki? Gdy widzę pomarańcze to mi nie staje". Dlaczego nikt z domowników się nie śmieje?

3) Czas na dyskusję
Często dzieci dochodzą do wniosku, że rodziców nie obchodzi ich zdanie więc nie ma sensu z nimi w ogóle rozmawiać. W efekcie rodzice nie wiedzą, co myślą ich dzieci, nie mają możliwości pomóc im zrozumieć wielu kwestii czy pokazać możliwości rozwiązania problemów. Postarajcie się wprowadzić w rodzinie nawyk dyskusji – np. raz w tygodniu, zbierajcie się i niech każdy z was wpisze na kartce temat, który chciałby, aby został omówiony.
Przyjmijcie zasadę, że w trakcie rozmowy szanujemy zdanie innych, nie krzyczymy i staramy się zachować spokój. Nastawcie się, że mogą pojawić się tematy typu wysokość kieszonkowego, wyjazd pod namiot z chłopakiem, wakacje z kolegami w górach” itp. Niech dziecko wie, że w trakcie takiego spotkania nie zostanie zbesztane. Starajcie się słuchać i spokojnie argumentować. Pozwólcie dziecku wyrzucić z siebie swój gniew i żal, że coś jest nie po jego myśli. Takie spotkania dają szanse pokojowego rozwiązywania konfliktów i wyjaśniania niedomówień, poznania wzajemnych opinii i modyfikacji przekonań.

Ha, a Wy głupcy myśleliście, że to już koniec kolonii i Zielonych Szkółek. Gdy już sporządzimy rodzinny regulamin dyskusji, który wywiesimy na lodowce czy tablicy korkowej, pod szczegółowym planem sprzątania w domu w tym tygodniu, to możemy wyznaczyć datę na dyskusje rodzinne. Czyli w niedziele po kościele zbierzemy się wszyscy i przedyskutujemy cały tydzień. Mama będzie mogła spytać czy dzieciom podoba się kolor na jaki pomalowała kuchnie i czy mają jakieś własne propozycje dotyczące tego na jaki kolor miała ją pomalować, co jest w sumie bez znaczenia, bo pomalowała ją wczoraj, a dzień dyskusji jest dopiero dzisiaj. Marek ewentualnie zapyta czy tata da mu kasę na koncert, który był w piątek, ale dowiedział się o nim dopiero we wtorek, a nie mógł negocjować tego wcześniej niż w rodzinne niedziele poświęcone dyskusji. Ale wspólne dyskusje raz w tygodniu to super rozwiązanie, bo po co wyrażać swoje zdanie, kiedy jest jeszcze aktualne. Rodzice tylko by się niepotrzebnie wkurwiali, a dzieci buntowały.

4) Interesuję się tobą – jesteś dla mnie ważny
Dzieci miewają różne zainteresowania, niekoniecznie zgodne z tym, czego oczekiwaliby ich rodzice. Pozwól dziecku na rozwijanie jego pasji nawet, jeśli wolałbyś go widzieć w zupełnie innym zawodzie. Dawaj mu odczuć, że je akceptujesz i zawsze może do ciebie przyjść po radę.
 Twój nastolatek ciągle rysuje komiksy? Porozmawiaj z nim, zapytaj  – może chciałby pójść na zajęcia dodatkowe czy wybrać się z tobą na wystawę grafiki. Spróbuj znaleźć z nim wspólny język. Kocha psy – zaproponuj wyjazd na wystawę lub umów np. na rozmowę ze znajomym weterynarzem lub kimś, kto ma własną hodowlę. Niech dziecko wie, że nie są ci obojętne jego zainteresowania. Może nastolatek z twojego punktu widzenia spędza czas na czymś nie po twojej myśli – nie pozwól jednak, by to była przestrzeń, gdzie jesteś niemile widziany.

W niedziele rodzice mogą zaproponować Magdzie kasę na nowe cycki i kupno followersów na instagramie, bo zawsze chciała być modelką. Z kolei Marek dostanie nową lufkę i masę gier, bo w sumie tylko tym się interesuje... Znaczy nie tylko tym, ale rodzice na szczęście nie zajrzeli do jego ulubionego folderu na pulpicie o tej dziwnej nazwie "fap folder". To pewnie jakaś prezentacja na francuski albo niemiecki.
W tym momencie nie neguje tego, że rodzice interesują się zainteresowaniami swojego dziecka, ale trochę słabo, że robią to dlatego, że któreś z nich przeczytało o tym w internecie i nagle zaczęło włazić w butach w zainteresowania własnych dzieci, które wcześniej mieli w dupie.

5) Zdrowa rywalizacja jednoczy
„Jesteś najmądrzejszy, Ty ciągle musisz mieć rację, zawsze musi wyjść na Twoje!!!”… Pokaż dziecku, że tak nie musi wcale być… Organizujcie rodzinne zawody – np. turnieje gier planszowych (ich oferta jest dziś wyjątkowo ciekawa, a gra potrafi dać sporo frajdy) czy rodzinne zawody sportowe. Nawet zagniewany na rodziców nastolatek nie przepuści okazji, by np. „zamknąć ich w lochu” czy pokazać, że może ograć tatę w tenisa. Jeśli z początku młody człowiek podejdzie do tego z niechęcią… to zobaczycie, jak szybko się wciągnie w zabawę obmyślając strategię, jak tu wygrać. Złość zacznie opadać, powstanie okazja do rozmowy.

Pewnie, że się wciągnie! Przecież nie codziennie ma się okazje na rodzinny tajski boks!
Wygoń dziecko od komputera i podaj mu scrabble, bo rodzinne gry i możliwość ogrania członków rodziny łączy! Nie twierdzę oczywiście, że tak nie jest, ale nie sądzę by złość nastolatka na rodziców "Kurwa, muszę grać w te idiotyczną planszówke, kiedy mam tyle rzeczy na głowie", skończyła się radością zaangażowaniem czy wspólną rozmową.


Wygląda na to, ze nastoletni Kuba w dodatku bez dzieci dobrnął do samego końca poradnika o ich wychowaniu. Choć nie ukrywajmy, że artykuł nie tyczy się ogólnie dzieci, a raczej zbuntowanych nastolatków, którzy nie mają kontaktu z rodzicami, już nie wspomnę o wspólnych zainteresowaniach. Jeśli liczycie teraz na jakieś kluczowe podsumowanie to w błędzie nie jesteście. Młodzież nie jest uniwersalna tak, jak i powyższe metody nie są o czym ludzie, którzy postanowili wdrożyć je w życie najwidoczniej nie do końca byli świadomi. Dla jednych może być to pomocna dłoń, którą rodzic wsuwa przez uchylone drzwi pokoju i wyciąga jego mieszkańca na zewnątrz, co kończy się poprawą relacji. Dla innych jest to pięść waląca w zaryglowane drzwi z napisem "Zostawcie mnie, chce pobyć sam" i zawracanie dupy.
Teraz przypuszczam, że nie jestem dużo lepszy od osób które zajmują się psychologią, dzieci nie mają, a w ich kwestii rady dają. Jest jednak ta różnica, że ja papierka nie mam i uważam powyższy poradnik, tak jak i jemu podobne za dno. Dziele się faktem iż takowe istnieć nie powinny, gdyż ich autorzy nie widzieli dzieci i nie znają ich, ich poglądów i usposobienia do rodziców, którzy postanowili z porad skorzystać.
Po raz setny wspomnę, że dzieci nie mam i Wy pewnie też nie, ale jeśli bym je miał i tracił z nimi kontakt, to próbowałbym sięgnąć do nich własną ręką, a nie kijem wyrwanym z internetu.

środa, 12 sierpnia 2015

Biedni faceci.

Istnieje pewien schemat katolickiej szczęśliwej rodziny. To dosyć stereotypowy schemat, który jest oparty chyba jeszcze na hierarchii, która najprawdopodobniej panowała za czasów jaskiniowców.
Pan jaskiniowiec leciał z dzidą, prowizorycznym łukiem i szedł zabić mamuta. Ewentualnie brał jeszcze jakieś piwo i kumpli. Zaś pani jaskiniowiec siedziała na włochatym tyłku przed jaskinią, pilnując gromadki dzieci. Czyli w gruncie rzeczy poza faktem, że pan jaskiniowiec w każdej chwili może chwycić swoją małżonkę za włosy i zatargać do jaskini, gdzie wymierzy jej odpowiednią karę, bo mamut był zbyt słony, niewiele się zmieniło. Choć w gruncie rzeczy nawet teraz w tak z pozoru ułożonym społeczeństwie też znajdzie się jakiś zły jaskiniowiec, karzący żonę za niedobre żarcie, z tą różnicą, że swoje odzienie z tygrysa porzucił na rzecz koszulki do bicia żony i dziurawych, brudnych slipek, roztył się i stracił wszelaką smykałkę do... wszystkiego.
Jednak zostawmy życie współczesnego jaskiniowca i wróćmy do szablonu dobrego małżeństwa.
Ów szablon z czasem zaczął ewoluować, jak wszystko zresztą i kobiety zaczęły zyskiwać więcej praw, przywilejów, możliwości, ogólnie mówiąc zaczęły rozwijać się społecznie, a zwłaszcza zawodowo. Co oznaczało, że z pań domu, albo jak kto woli matek polek stawały się kobietami pracy.
Wszystko brzmi banalnie, bo odwołując się do sytuacji wielu z Was pewnie w waszej rodzinie pracuje ojciec, jak i matka. Kiedyś co prawda nie było to takie oczywiste, a ta zmiana jest przeze mnie spostrzegana pozytywnie, bo jestem pełen podziwu w stosunku do kobiet, które nie dość, że na rodzinę zarabiają, to jej wykarmienie i porządek w domu ogarniają. Co prawda ucierpiał pewnie na tym ich czas wolny i nie jedna z nich nabawiła się częstych migren, ale czego to się nie robi dla rodziny.
Może pominę motyw z bandą feministek, która ubiega się o to, by kobiety które mają pracę, dzieci, pracującego męża, powinny walczyć o więcej praw i przejdę do facetów.
Niestety nie wszyscy są w stanie żyć komfortowo z faktem, że kobiety mogą teraz śmiało wykonywać męskie zawody, jak i z tym jak bardzo ważną rolę w ich rodzinie odgrywa małżonka. Niektórzy z nich czują się źle z faktem, że zapierdalają w jakimś warsztacie na zadupiu, ubrudzeni po łokcie, kiedy ich żona siedzi za biurkiem, sprawuje jakąś istotną rolę, wcale nie narobi się więcej, za to zarobi znacznie więcej. To ona jest głową rodziny, która to robi weekendowe zakupy, zabiera dzieci do kina, płaci za wodę prąd, ogólnie gospodaruje pieniędzmi. Kiedy, to jeszcze jakieś sto lat temu siedziałaby na dupie, gotując zupę, a on zmęczony po robocie, licząc pliczek pieniędzy, dałby jej coś, by mogła kupić jutro ziemniaki i ewentualnie coś ładnego dla siebie.
Teraz gdy siedzi przed telewizorem, widzi gębę pani premier, czy innych kobiet postawionych wyżej od niego. Z kolei w lepiej prosperującym samochodowym warsztacie obok pracuje kobieta.
Ból jaki niesie ze sobą fakt, że jest kolejną męską cyferką w społecznym systemie, kiedy kobiety podbijają świat.
Nie jest to sytuacja dotykająca tylko życiowych nieudaczników, a coś co potrafi ukłuć w serce każdego faceta. Prawda jest taka, że mężczyźni to płeć, która w sporej mierze uważa się za płeć dominującą. Kobiety są z reguły słabsze, mają mniejsze możliwości, głównie fizyczne, a kiedyś były uważana za głupie, a teraz spora ilość z nich zajmuje się zarządzaniem i radzi na wysokich stanowiskach lepiej niż niektórzy faceci, co rani męska dumę niektórych z nich.
Powstały kategorie sportowe w których kobiety i mężczyźni nie mierzą się ze sobą i pracują na oddzielne wyniki. Jednak, gdyby te linie zatarto nic nie zabolałoby faceta podczas przegranej tak, jak fakt, że lepsza była kobieta.
Kobiety wykształciły się, stały się zaradniejsze, a w niektórych osobnikach płci męskiej zatarły się zwierzęce instynkty, może po za faktem porastania włosiem.
Jednak patrząc obiektywnie czemu fakt, że to nie mężczyzna jest filarem rodziny, domostwa, bywa tak bolesny? Mnie osobiście nie przeszkadza fakt, że jakaś z kobiet jest wyżej postawiona i zarabia w ciągu roku więcej, niż ja zarobię w ciągu pięciu. Już zwłaszcza nie przeszkadzałby mi ten fakt jeśli jest ona moją życiową partnerką i nie skąpi mi zarobionych przez siebie pieniędzy.
Mało tego! Jeśli ona zarabia tyle, że spokojnie jest w stanie utrzymać dom, wyprawić dzieci, wybrać się w weekend do kina i pozwala mi zachować moją marną pensję "na czarną godzinę".
Nie czułbym się źle z faktem, gdyby poprosiła mnie o odkurzanie, czy ugotowanie obiadu, bo dziś wraca później. Moja męska duma na tym nie ucierpi.
Nie czułbym się źle do czasu, gdyby nie zaczęła uważać mnie za słabszą płeć, która powinna porzucić prace, bo to ona zarabia na rodzinę i siedzieć w domu, zajmować się nim i ewentualnie, gdy da mi odpowiednią sumę pieniędzy kupić sobie coś ładnego. Dopóki nie zacznie mnie lać za niedobre obiady, bałagan i zasłanianie telewizora. Do czasu gdy nie zaciągnie mnie za włosy do jaskini, gdzie wedle własnych potrzeb wykorzysta mnie seksualnie, to jej intelektualna, bądź finansowa przewaga nie będzie mi przeszkadzać.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Grube świnie.

Akceptacja siebie, swojego wyglądu jest naprawdę świetną sprawą, która wbrew pozorom nie prowadzi do pychy, samozachwytu i masturbacji do własnych zdjęć. Mimo wszystko zwiększa nasze poczucie własnej wartości, czy sprawia, że jesteśmy bardziej pewni siebie. Wiedząc, że nie wyglądamy jak jednookie widmo, czy Steve Buscemi, stajemy się pewniejsi w kontaktach z ludźmi, a co za tym idzie łatwiej jest nam, dajmy na to znaleźć pracę.
Jednak to nie wygląda tak, że jedni rodzą się będąc Scarlett Johansson, a inni są brzydkimi wiejskimi dziołchami z wąsem do końca swojego istnienia i podczas rozkładu również.
Samoakceptacja jest rzeczą nad którą możemy, powinniśmy pracować. Jeśli my uważamy siebie za nudnych, nieatrakcyjnych, głupich, to czemu społeczeństwo ma spostrzegać nas inaczej. To wszystko wygląda troszeczkę inaczej i nie polega na tym, że stojąc przed lustrem stwierdzimy "Dobra, jestem spoko. Mogę siebie zaakceptować", bądź też na tym, że na komentarz pod naszym fejsowym profilowym o ambitnej treści "ślicznie", tym razem nie zaprzeczymy.
Samoakceptacja to długa i kreta droga, którą każdy z nas pokonuje w innym tempie, którą jedni przechodzą pieszo, drudzy przejadą samochodem, czy konno.
Bez względu na to jak się za to zabierzemy, wiąże się to z pewnego rodzaju pracą, której niektórzy z nas nie potrafią się podjąć, bo jednak, żeby gdzieś dojść trzeba ruszyć dupsko.
Tu właśnie pojawia się pewien problem. Są ludzie, którym bardzo daleko do akceptacji siebie i nie chodzi tu o ich charakter i o to, że pod tym względem są amebami, które nad odpowiedzią, która brzmi "nie wiem" muszą uraczyć nas pięciominutową ciszą. Chodzi mi tu tylko i wyłącznie o wygląd. Możecie moją opinie brać do siebie, bądź nie i brać mnie za chama, który skupia się na wyglądzie, albo za wujka dobrą radę, który chce Wam coś jednak przekazać.
Ostatnimi czasy w naszym leniwym społeczeństwie, które jest zbyt leni... zapracowane, by w ciągu roku przeczytać pięć książek, pojawiają się osoby, którym nie podoba się swój własny wygląd, co w sporej mierze opiera się na ich tuszy. Najgorsze jest to, że nie są to panie po porodzie, a trzynastoletnie dzieciaki. Swoją nie akceptację, a raczej skrajną nienawiść w stosunku do siebie wylewają coraz częściej do internetu. Są również i tacy, którzy przy każdej sposobności dzielą się po raz kolejny ze swoimi znajomymi stwierdzeniem "ale jestem gruba".
Tu już nie chodzi o to, że owe osoby potrafią się samookaleczać z tego właśnie powodu, ponieważ ich otyłość jest przecież rzeczą, której nie da się zmienić, bo tacy się urodzili. Bardziej irytuje mnie fakt, że bardziej walczą one o uwagę i akceptacje innych niż o swoją własną, bo przecież żadne z nich stwierdzając publicznie, że jest brzydkie, nie liczy na "masz kurwa racje, zrób coś z tym!", a na głupie, wręcz wymuszona "nie prawda, nie jesteś". Te teksty, które podrzuca nam własne, moralne sumienie, sprawiają, że te tłuste iksy i igreki, myślą sobie, że nie wyglądają tak, źle i w sumie nie powinny pałac do siebie taką nienawiścią. Bo skoro ktoś stwierdził, że nie są brzydkie, to... gówno prawda!
W tej chwili możemy być na siebie źli, że nasz "człowiek ziemniak", postanowił nic nie robić sobie ze swojej otyłości, dosyć sporej otyłości, tylko dlatego, że stwierdziliśmy, że jest okej, a mało tego uraczyliśmy go kolejnym kłamstwem, gdyż w rzeczywistości twierdzimy inaczej.
Przecież nie możemy mu powiedzieć, że jest... no, nie wiem... troszeczkę oty... że jest spasioną świnia i skoro on sam czuje się z tym źle to powinien nad sobą popracować. Ale i tak tego nie zrobimy, bo biedactwo zamknie się w swoim pokoju i chwyci za swoje "żyletki przyjaciółki", a my nie chcemy zrobić mu krzywdy, nawet jeśli on krzywdzi się kolejnym w tym tygodniu dużym zestawem z McDonald's.
Ale co tam, bo "ty Kuba, po prostu faworyzujesz te chude anorektyczne dziwki, które wpierdalają sałatę i śmieją się z każdego, kto waży więcej niż 50 kilo!!!"
Jeśli owe panny nie sapią jak maratończyk po wejściu na czwarte piętro i nie próbują dowartościować się "nie jesteś gruba, co z tego, że ważysz sto kilo", to chyba je faworyzuje.
Tak wiec jeśli jesteś osobą otyłą, podkreślam słowo otyłą, a nie masz chorą manie na punkcie wystających żeber i pragniesz zostać "motylkiem", bądź "pro-aną", poprzez niejedzenie niczego, to popracuj nad sobą.
Jeśli coraz częściej insynuujesz, że jesteś zbyt gruby/a, a gdy ktoś stwierdzi, że nie, czujesz się dowartościowany/a, spraw, by z Twoich ust więcej nie padło "jestem grubasem".
Jeśli odczuwasz problem związany ze spadkiem formy i wzrostem tuszy, spraw, by nie postąpił.
Jeśli kiedykolwiek ktoś stwierdzi w Twojej obecności, że jest gruby, bądź zapyta wprost, powiedz mu prawdę.
Jeśli się nie akceptujesz, to zrób coś z tym i nie wymagaj tej akceptacji od innych.




niedziela, 26 lipca 2015

Wielki pluszowy gniot? Ted 2

W lipcu tego roku na polskie ekrany weszła kontynuacja komedii, w której to głównym bohaterem jest pluszowy misiek - Ted. Tak wiec jeśli jesteś choć trochę obeznany z poprzednią częścią, bądź nie jesteś kurewsko ślepy, wiesz, że mowa jest o Tedzie 2.
Perypetie pluszowego misia wywołały dosyć spore kontrowersje. Może nie tyle kontrowersje, co dyskusje na temat tego, czy zjarany, wulgarny misiek, będący życiowym nieudacznikiem może być śmieszny. Ano, najwidoczniej może, ponieważ zaskarbił sobie wiele ludzkich uśmiechów i entuzjazmu. Tego wszystkiego w gruncie rzeczy było tak dużo, że w połączeniu z tak oryginalnym pomysłem na postać, gadającego, pluszowego misia w typowo męskiej komedii, zdecydowano się na kolejną część. 
A kolejna część wywołała nie małą dyskusje na temat tego, czy ten sam żart opowiedziany jeszcze raz może śmieszyć. Negatywne komentarze i uwagi, którymi podzielono się jeszcze przed premierą, głównie tyczyły się tego, że jest to tani chwyt i próba wciśnięcia kasy na tej samej historii. Jednak po premierze opinie znacznie się nie zmieniły. Widzowie stwierdzali, że film jest słaby i że pierwsza część była stanowczo lepsza.
I tu w tej historii pojawiam się ja z zamiarem przeanalizowania filmu i podzielenia się swoją opinią.
Bohaterowie kolejnej części nie zmieniają się znacznie, jednak sprawy przybrały zupełnie inny obrót. John i Lori od dłuższego czasu są już po rozwodzie z kolei mogłoby się wydawać, że związek Teda i Tami-Lynn kwitnie. Niestety para już rok po ślubie zaczyna mieć problemy, które zagrażają ich małżeństwu. Tu jednak pojawia się jedna z kluczowych zmian w charakterze naszego pluszaka. Mimo tego, że nadal jest chamski, wulgarny i samolubny, decyduje się na ratowanie swojego związku. Jako, że jego związek ma się raczej bardzo kiepsko, a Ted nie do końca wie jak się za to zabrać, postanawia mieć z Tami-Lynn (rzeczywiście, to imię jest fatalne) dziecko. Sprawa jednak jest bardziej skomplikowana, bo misiek nie może spłodzić dziecka. W tym momencie posypuje się lawina nieszczęść, bo okazuje się, że jego partnerka również nie może go mieć.
Jednak zanim para będzie mogła ubiegać się adopcję, Teda czeka długa i skomplikowana rozprawa sądową, w której będzie musiał udowodnić, że jest on człowiekiem/obywatelem, a nie tylko własnością. Oczywiście, jak to przeważnie w filmach bywa pojawiają się również czarne charaktery, które próbują odwrócić przegraną miśka na swoją korzyść.
Jak widać fabuła drugiej części jest znacznie bardziej rozbudowana, choć nie mniej w niej narkotyków, prostackich, wulgarnych tekstów i zboczeń.
Produkcja zyskuje ogromny plus za to, że pod naszą nieobecność życie naszych bohaterów nie stało w miejscu, a wręcz przeciwnie, pędziło na przód.
Karty naszych bohaterów również znacznie się zmieniły, ponieważ John, walcząc w poprzednim rozdaniu o serce swojej wybranki, gotów zrezygnować z przyjaźni z "piorunowym kumplem", zostaje sam z kolekcją filmów pornograficznych na swoim laptopie. A zbereźnik Ted jest w związku z kobietą, którą bardzo kocha i zrobi wszystko by była szczęśliwa. Z bycie mało odpowiedzialną maskotką, skupioną na "ziemskich przyjemnościach", która z reguły unika konsekwencji, zamienia się w przyszłego ojca.
Jednak jest rzecz, która podczas tak drastycznych zmian w charakterze i perypetiach bohaterów mi się nie podoba.
Najwidoczniej czarnych charakterów, a raczej psycholi, czających się w ciemnym zaułku i dybiących na watolinę Teda, wciąż jest zbyt mało, ponieważ ta rola ponownie przypada Donnemu. Nieprzyjemne deja vu, jest większe niż mogłoby się wydać, bo zamiary Donnego ani trochę się nie zmieniły.
Po raz  kolejny pragnie porwać gadającego misia, po to, by... mieć gadającego misia...
Jednak w filmie pojawia się nowa postać, której obecność sprawia, że ja osobiście jestem w stanie wybaczyć "powrót psychola Donnego". Nie ze względu na to, że jest to młoda, początkująca, nie znająca się na filmach prawniczka, ze skłonnością do narkotyków, a dlatego, że gra ją Amanda Seyfried, którą dążę ogromną sympatią. Nie ukrywam, że moja sympatia jest tak duża, ze mógłbym obejrzeć każdy kiepski film w którym zagrała... nawet gdyby przypadła jej rola głównej bohaterki w 50 twarzach Greya. Mimo to nie pozwolę, by jej obecność w tym filmie popsuła mi możliwość wystawienia bardzo obiektywnej opinii.

Mimo, że nie jestem fanem humoru, który został zawarty w obu częściach, nie twierdze, że film mnie nie bawił. Moim skromnym zdaniem Ted 2 nie zasługuje na opinie "gniota, który miał na celu wyprać nas z forsy". Mało tego! Uważam, że cały film oraz humor, co w komedii jest rzeczą bardzo ważna, jest lepszy od poprzedniej części. Więc absolutnie nie zgadzam się z opinią, iż jest to nieudany sequel poprzedniej części.
Przyznaje, że nie jestem ogromnym miłośnikiem obu historii, jednak gdybym był jedną z wielu osób, czekających na dalsze perypetie pluszaka, to z pewnością nie byłbym zawiedziony. A tymczasem, spędziłem prawie 2 godziny przed ekranem, faszerowany dawką humoru, która nie wywołała u mnie bólu brzucha, ale również niesmaku, bądź zażenowania. Mogę w pełni polecić drugą część osobom, które sugerowały się negatywnymi opiniami, a zwłaszcza tym, którym pierwsza część bardzo się podobała.





wtorek, 21 lipca 2015

Creppypasty.

Ostatnio, zaglądając w przeróżne zakątki internetu, w poszukiwaniu inspiracji, a konkretniej jakiegoś badziewia, którym mógłbym zająć swój wolny czas i myśli, trafiłem na coś ciekawego. Moim oczom ukazało się coś, co na pewno skradłoby serce każdego, niekoniecznie wykwintnego fana horroru, którego lista filmów do obejrzenia z tej właśnie tematyki jest pusta, a on jest zbyt zapracowany (leniwy), by zabrać się za książkę z gatunku horroru.
Mowa tu oczywiście o creppypastach. Creppypasta, jest czymś w rodzaju strasznej historii, którą kiedyś opowiadało się podczas ognisk, czy obozów harcerskich. Z tym, że teraz przybrała zupełnie inną formę, ponieważ jest ogólnie dostępna, a jej twórcy nie próbują wmówić nam, że miała miejsce naprawdę.
Zdarzają się bardzo rozbudowane opowiadania, pisane przez amatorów, które ciągną się akapit, za akapitem i z każdym kolejnym zdaniem są coraz bardziej przewidywalne. Głównie pozostawiają po sobie pustkę, jaką zostawia gówniany film, który miał nas zaskoczyć i sprawić, że narobimy w spodnie, a okazał się kolejnym gniotem, w którym fabuła i zaskoczenie, zostały zastąpione psycholem z nożem/maczetą/piłą łańcuchową (niepotrzebne skreślić) i hektolitrami krwi.
Mimo tego, że sam nazwa "creppypasta", kojarzy nam się z egzotycznym, mdłym żarciem, w dodatku, gdy dowiemy się, czym jest na prawdę, przypominają nam się historie, którym byliśmy straszeni w dzieciństwie. Większość creppypast nie wiele się od nich różni, bo w większości przypadków ich głównymi bohaterami są mężczyźni w średnim wieku, zabijający w imię "większego dobra", chore psychicznie sieroty, czy potwory z szafy.
Okazuje się jednak, że mimo pseudo-strasznego gruzu porażki, nie możemy spisać creppypast na stratę, przyrównując je do dziecinnych historyjek. Nie każda osoba mająca z nimi kontakt, czy też nawet z filmem z gatunku horroru, wie, że kluczem do sukcesu jest prostota i element zaskoczenia. Jeśli historia, która miała być szokująca, czy straszna taka nie jest, bez chwili zastanowienia możemy ją skreślić. A co jeśli miała nas zaskoczyć?
Są dzieła, których głównym celem nie jest sprawienie, byśmy opróżnili pęcherz w spodnie, ponieważ postawiono w nich właśnie na element zaskoczenia.
Wiec podczas mojej podróży po internecie postanowiłem poświęcić dłuższą chwilę na znalezienie takowych historii. Mam teraz przyjemność przedstawić wam "klasykę creppypast"


                                                             Dziewczyna ze zdjęcia


Pewnego dnia, chłopiec imieniem Tom siedział w szkolnej klasie i robił zadanie z matematyki. Było to sześć minut po zakończeniu lekcji. Gdy robił swoje zadanie domowe, coś przykuło jego uwagę. Tom siedział przy oknie. Odwrócił się i spojrzał na trawnik na zewnątrz. Leżało tam coś, co wyglądało jak zdjęcie. Gdy chłopiec wychodził ze szkoły, podbiegł do miejsca, gdzie je widział. Podniósł je i uśmiechnął się. Zdjęcie przedstawiało najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział. Nosiła sukienkę z trykotami i czerwone buty, ręką pokazywała gest pokoju (uniesione dwa palce). Była tak piękna, że postanowił odnaleźć ją za wszelką cenę. Biegał po całej szkole i pytał wszystkich czy ja znają lub czy kiedykolwiek ją widzieli. Niestety, wszyscy odpowiadali, że nie. Tom był zdruzgotany. Gdy wrócił do domu, spytał swojej starszej siostry, czy kiedyś widziała tą dziewczynę, niestety ona również odpowiedziała, że nie. Było bardzo późno, więc Tom poszedł na górę do swojego pokoju, położył zdjęcie obok łóżka i poszedł spać.
W środku nocy Toma obudziło stukanie w okno, jakby ktoś stukał w nie paznokciem. Przestraszył się. Zaraz potem usłyszał chichot. Wziął ze sobą zdjęcie i podążył za chichotem. Przechodząc przez ulicę został potrącony przez samochód. Zmarł ze zdjęciem w dłoni. Kierowca wyszedł z auta i usiłował mu pomóc, ale było już za późno. Nagle zobaczył zdjęcie i je podniósł. Przedstawiało piękną dziewczyną z uniesionymi trzema palcami.


                                                                       Portrety


Myśliwy, po całym dniu polowania, znajdował się w środku ogromnej puszczy. Robiło się ciemno i całkowicie opadł z sił. Zdecydował się iść w jednym kierunku, dopóki nie upewni się co do swojego położenia. Po paru godzinach znalazł chatkę na małej polanie. Ponieważ było już bardzo ciemno zdecydował, że zostanie w niej na noc. Podszedł do chatki. Drzwi były otwarte. W środku nikogo nie było. Myśliwy położył się na znalezionym łóżku, decydując, że wszystko wyjaśni właścicielowi chatki rano.
Rozejrzał się po wnętrzu chatki. Zaskoczony spostrzegł na ścianach kilka portretów, namalowanych z dbałością o najmniejsze szczegóły. Wszystkie portrety bez wyjątku wyglądały, jakby się mu przyglądały. Ich twarze wykrzywione były w grymasach nienawiści i złości. Myśliwy poczuł się dziwnie. Starając się za wszelką cenę zignorować portrety, odwrócił twarz od ściany i wykończony zapadł w głęboki sen.
Rano myśliwy zbudził się. Odwrócił się i zamrugał w nieoczekiwanym świetle słońca. Spostrzegł, że w chatce nie ma żadnych portretów, tylko okna.



sobota, 18 lipca 2015

YouTube, samokrytyka i mierzenie swoich możliwości na zamiary.

Podobno w życiu artysty są takie chwile, w których on sam nie ma pojęcia co począć, gdyż ścieżka którą obrał, zdaje się nieodpowiednia. Chwyta on się wtedy pierwszej lepszej polnej drogi i podczas takich podróży powstają tak wspaniałe dzieła, jak na przykład "Rolowanie" Urbańskiej Nataszy. Jednak owy problem, który można nazwać brakiem weny, pomysłu na siebie, poprzez który wpadamy na tak zwane "obieranie nowej ścieżki", nie tyczy się tylko artystów. Tyczy się nas wszystkich.

Kiedyś pomiędzy śniadaniem, a oglądaniem telewizji doszliście, bądź też dojdziecie do wniosku, że tak naprawdę nie wiecie co zrobić ze swoim życiem. Wasze myśli będą biegać pomiędzy złym wyborem szkoły, pracy, nawet towarzystwa i spoczną na genialnym, innowacyjnym pomyśle życiowych zmian.
W gruncie rzeczy nie zmienicie szkoły, pracy, znajomych, czy nawet nawyków żywieniowych, ewentualnie postanowicie znaleźć nowe hobby, odkryć w sobie talent. Po prostu potrzebna Wam będzie odskocznia od rzeczywistości, po to, byście mogli udowodnić sobie, że jednak coś znaczycie i nie marnujecie sobie życia.
Ale w aktualnym momencie życia nie interesują Was jakieś tam idiotyczne zajęcia. Wy potrzebujecie czegoś światowego, modnego. Trzeba Wam czegoś czym będziecie mogli się chwalić, być akceptowani, podziwiani, a z czasem nawet się na tym wzbogacić. Wasze nowe zajęcie musi spotkać się z uwagą. Natychmiast! A najbardziej idealnym miejscem do zdobycia uwagi rozmaitych odbiorców jest internet.
Jednak internet rządzi się swoimi prawami. Gdzieś tam siedzą miliony gapiów decydujący o tym, co i kiedy jest modne i czy Ty jesteś osobą wartą czyjejkolwiek uwagi. To "oni", a ściślej mówiąc widzowie, internauci, oceniają Twoją pracę... nie tylko pracę, a wręcz całokształt. Jeśli chybisz we wstrzeleniu się w coś co jest teraz modne, rzucą się na Ciebie. Już nie wspomnę o tym, że każda inspiracja kimś innym, zostanie zauważona, nawet jeśli Ty sam tego nie chciałeś, bądź o istnieniu tej oto osoby nigdy nie słyszałeś.
Jak już widzisz, droga do internetowego sukcesu jest długa, kręta i pełna jadowitych żmij, a ten, kto nią kroczy, musi stąpać po niej dumnie, z uniesioną głową, nie zważając na węże.

Chwytając paletę, farby oraz pędzle, tworząc coś i wieszając to w muzeum, na pewno spotkamy się z krytyką i musimy być na nią przygotowani. Tak samo jest, gdy postanowimy nagrać vloga, czy uwiecznić swoją rozgrywkę w jedną z popularnych gier, a następnie, udostępnić na YouTube. Gdy już "zrobimy swoje", nie możemy ukrywać, że liczymy na pewien odzew. Jednak z upływem czasu okazuje się, że odzew jest niewielki, albo, co gorsza bardzo negatywny. Oczywiście, trzymamy się drogi sukcesu! Nie zważamy na te jadowite bestie i wypuszczamy w świat kolejny materiał... i kolejny. Wszystkie jednak spotykają się z negatywną falą komentarzy, czy wręcz górą lodową, zatapiającą nasz statek. I tak, jak komentarzami dotyczącymi naszego wygląd nie powinniśmy się przejmować, dopóki ich autor nie napisze, że w drugiej minucie i dwunastej sekundzie naszego filmu, mamy krwotok z nosa, tak komentarzami, które zawierają pewnego rodzaju argumenty, świadczące o tym, że nasze dzieło jest pełne mankamentów, powinniśmy się zainteresować.
Bez względu na to, czy nagrywamy, vloga, cover, grę, czy jesteśmy nastoletnim raperem, którego pseudonim artystyczny jest blisko powiązany z pewną figurą obrotową, powinniśmy być świadomi tego, że "oni" są jednak naszymi odbiorcami i to co robimy, jest właśnie dla nich. Nie możemy sobie wmówić, że każdy negatywny komentarz, jest jadem węża, wyplutym nam prosto w twarz. Jednak z fali, czy tam góry negatywnych komentarzy, powinniśmy potrafić wysnuć jeden, prosty wniosek. Musimy wiedzieć kiedy możemy zmodernizować nasze filmy tak, by z "psiego gówna i kocich wymiocin", stały się czystym i lekkim przekazem. Jak i powinniśmy wiedzieć kiedy jesteśmy w czymś tak kiepscy, że nie możemy z tym nic zrobić, a w dodatku nie krzywdzimy tym już tylko odbiorców, dając im "rakotwórcze gówno", a samych siebie. Stajemy się osobami tak "popularnymi" i wywołującymi negatywne emocje swoją skrajną głupotą, że co druga osoba odtworzyła nasz materiał, tylko po to, by doświadczyć bólu brzucha, wywołanego śmiechem. Z kolei co piąta osoba, wręcz pała do nas nienawiścią, tak ogromną, że ma ochotę zgasić nam peta na ryju.

Jednak załóżmy, że mimo tego, że nasze materiały są kiepskie, nie zaliczamy się do sławy internetowych pośmiewisk. Zakładając również, że nie mamy 12 lat i nadal pragniemy spełniać nasze marzenie o zyskaniu małej rzeszy fanów, powinniśmy postawić na samokrytykę. Tu wracamy do poprzedniego wątku, kiedy to wspomniałem, że wśród prostackich negatywnych opinii, znajdują się też te, w których to bluzgi zostały zamienione w rady. Świadczy to, że dana osoba dostrzega jeszcze jakieś światełko w tunelu i poświęca swój cenny czas, by zwrócić nam uwagę na to, co możemy poprawić.
Jednak, by przystąpić do, już wcześniej wspomnianej modernizacji, musimy opanować umiejętność samokrytyki. Podczas samokrytyki naszym celem jest wcielenie się w widza i spojrzenie na siebie, na swoje materiały bardzo obiektywnie. Gdy nie opanujemy tej umiejętności, chociażby na poziomie podstawowym, to w osobie, która zwróciła nam uwagę będziemy widzieć czarną, bełkocząca coś pod nosem masę.
Jednak zdarza się, że cały problem nie tkwi tylko i wyłącznie w jakości wideo, dźwięku, ale w nas. I jest to tak głęboko zakorzenione, że nie jesteśmy w stanie tego zmienić. Większość naszych odbiorców, nawet, tych nastawionych na prymitywne show, posiada umiejętność wyczuwania autentyczności. Co świadczy o tym, że próbując być na siłę śmiesznym, nasze nieudolne starania, zostaną zauważone. Ładując nasz materiał do rozpuku inteligentnymi zwrotami, a gubiąc się samemu w wypowiadanych zdaniach, zostaniemy również negatywnie odebrani. Dlatego umiejętność mierzenia swoich możliwości sprawia, iż jesteśmy w stanie stwierdzić w czym będziemy czuć się najlepiej, autentycznie, w czym będziemy mogli w pełni się realizować, a jednocześnie dawać przyjemność innym.

Faktem jednak jest to, że niektórzy młodociani vlogerzy, nie są w stanie dojść do wniosku, że marnują swój potencjał, poprzez angażowanie się w coś w czym są kiepscy, bądź nie mają możliwości - sprzętu, by móc naprawdę zaistnieć w internecie. Często napotykamy się na osoby,  które w naszym mniemaniu w ogóle nie powinny mieć dostępu do sieci.
Wszystko to sprawia, że osoby, które mają coś do powiedzenia i potrafią widzom to w przyjemny sposób przekazać, są zasypywani gruzem porażki innych.
A widz, nieumyślnie sięga po kawałek gruzu, nie mogąc dokopać się do tego, co wartościowe.

środa, 15 lipca 2015

"Zacznij blogować!"

Podobno oryginalność jest pojęciem względnym. Jednak, jak wiadomo nie obejmuje rzeczy, które mają, czy robią wszyscy. Blogowanie, czy udzielanie się w internecie z pozorów nie jest łatwą, czy wdzięczną pracą, ponieważ, rzeczy, które robisz i którymi się dzielisz (muszą) powinny być oryginalne. W innym przypadku twoje starania najprawdopodobniej nie zostaną docenione, bądź co gorsza zostaniesz oskarżony o plagiat, potocznie zwany "perfidnym zrzynaniem", mimo tego, że Ty wolisz określenie "inspiracja". Jednak w moim przypadku ciężko będzie to nazwać inspiracją, nie będzie to też perfidnym zrzynaniem. Będzie to brak oryginalności.
Osoby, które wielokrotnie spotykały się z blogami, wiedzą, że każdy porządny bloger, czy tam blogerka pisze tak zwany "wstęp", przed rozpoczęciem swojej wspaniałej kariery w blogosferze, gdzie to tłumaczy kim tak właściwie jest i czemu to zaczął blogować. Ja aktualnie zmierzam do tego samego. I tak, jak uważam, że większość z Was kompletnie nie jest zainteresowana, tym kim jest kolejny, przeciętny koleś chcący pobawić się w blogera, tak uważam, że jednak wypadałoby rozbić butelkę na moim nowym okręcie, zanim wypuszczę go na morze.

Mimo braku większych planów na wakacje, jestem zawalony po uszy masą  niewakacyjnych zajęć, a do tego założyłem jeszcze bloga, który to wymaga ode mnie trochę czasu, cierpliwości i pomysłu na siebie. Kolejne czasochłonne zajęcie, któremu będę się od czasu, do czasu oddawał, zamiast iść na piwo. Brzmi to, jak jedno wielkie wyrzeczenie, w dodatku jednej z najprzyjemniejszych męskich rozrywek. Jednak jest wręcz przeciwnie. Postanowiłem, że ten oto blog będzie dla mnie jedną wielką motywacją do rozwijania się (uwaga, teraz będzie bełkot o tym, jak pisanie bloga pomaga w rozwijaniu się) i swojej umiejętności pisania. Będzie motywacją do czytania większej ilości książek i poznania większej ilości filmów, czy seriali, którymi nieustannie będę chciał się z Wami dzielić. Jednocześnie na moich barkach spoczął właśnie ciężki głaz, ponieważ muszę dostarczyć Wam rozrywkę na wysokim poziomie. Może nie aż tak wysokim, ale na poziomie przewyższającym standardowe polskie komedie, powstałe po roku dwa tysiące ósmym. Mam nadzieję, że dzieląc się swoimi poglądami sprawie, iż rozgorzeją długie dyskusje, a być może nawet przyłożę swoją szorstka dłoń do kształtowania waszych. Czyli, gdybym miał to wszystko ująć w jednym zdaniu, to najodpowiedniejszym było by, to, że wyrzekam się niektórych męskich rozrywek, by dać jakąś porządną "męską rozrywkę" Wam! Nie oznacza to oczywiście, że w następnym poście napisze o rozbijaniu szałasu, przetrwaniu apokalipsy zombie, czy zalewaniu mlekiem miski gwoździ, by podczas konsumpcji nie utknęły nam w gardle, bo na ten temat moja wiedza jest równie znikoma, jak wasza.