czwartek, 29 października 2015

Nie dynie, a znicze.

Zawsze uważałem, że każdy ma prawo do własnego zdania i wyrażania go, nawet jeśli ma spaczone poglądy albo jest skończonym debilem - nadal ma prawo do mówienia co mu się podoba, a co nie, czy jest za, a może przeciw.
W niektórych chwilach, takich jak ta, zaczyna boleć mnie ten fakt. Boli mnie debilizm innych, jak i te spaczone poglądy. Zresztą pal licho te poglądy i te intelektualne kalafiory, dopóki swoich racji nie próbują wcisnąć nam do gardeł albo co gorsza dupy. Przechodząc do sedna.
Nigdy nie byłem fanem świąt, absolutnie żadnych, bo jedyną z nich korzyścią były dni wolne od szkoły, (jesteśmy do tyłu przez te święta... to zrobicie to w domu) prezenty (które musisz kupić i ty) oraz fakt, że możesz wpierdalać bezkarnie masę żarcia (które musisz spalić - najczęściej sprzątając czy robiąc właśnie to jedzenie). Jednak są ludzie, którzy bez względu na to czy maja lat 12, czy 16, a może 48, radują się widząc świąteczne lampeczki czy czekoladowe zajączki, które przeważnie smakują paskudnie. Gorzej jest już z Halloween, gdzie zdania bywają... podzielone.
Jak zwykle, stereotypowo "za" przypada, dzieciom, ludziom młodym i otwartym, a "przeciw" staruszkom, które już miesiąc przed kupiły znicze na wszystkich świętych, bo taniej. Rozumiem, że Helenę i Basie nie kreci zgraja dzieciaków, która wali do drzwi i domaga się cukierków, a gdy ich nie dostanie może nasrać im na wycieraczkę.
Zdaję sobie sprawę, że klimat Halloween i sam fakt, że nie można stwierdzić "mam to w dupie, nie bawię się" - choć w sumie można, ale ewentualnie trzeba liczyć się z konsekwencjami - nie bawi wszystkich. Ja osobiście nie jestem w niebo wzięty, gdy muszę iść otworzyć drzwi i dać te cukierki, bo na latanie, owinięty w papier toaletowy, "Cześć, jestem Kuba i jestem mumią", jestem jednak trochę zbyt duży. Mimo to jednak nic mi sie z tego powodu nie stanie.
Sęk tkwi w tym, że sporo osób to boli i nie chodzi o cukierki i brudne wycieraczki, a o jakąś cholerną moralność, etykę - polską mentalność. Nie ma co się oszukiwać, ale Polska to naród smutny i gdy nie pijemy wódki w rytm disco polo na weselu, to większych powodów do radości specjalnie nie mamy. Więc jak mamy wybierać pomiędzy przebierańcami, dyniowymi lampionami i cukierkami, a zniczami na cmentarzu i mszą (bo jak nie chodzimy w niedziele to chociaż w święta), to wybór jest raczej oczywisty.
A jakby tego było mało to to całe helo czy tam halołin to nie polskie święto, zerżnięte od amerykańców, a na dodatek z religią sprzeczne, bo pogańskie czy coś. Pewnie gdyby Jezus żył to prócz plucia na homoseksualistów i aborcje, plułby i na to święto.
Lepsze Boże Narodzenie i śpiewanie kolęd pod domem. Lepsza polska, wcale nie pogańskich choinka. Zresztą są też inne super radosne święta. Matki Boskiej Zielnej też jest całkiem spoko i "świętując" je nie trzeba wysyłać później dziecka na egzorcyzmy.
Nie zapomnijcie też przed Wszystkich Świętych zajebać babci, zakładając, że żyje, bo jak nie, to komu zapalicie znicz?!

poniedziałek, 26 października 2015

Kobiet nie da się zrozumieć.

Niby kobiety to dziwne i wybredne zwierzaki. Kiedy mówią "nie" mają na myśli "może", a kiedy mówią "może" mają na myśli tak. A tacy prości z pozoru w obsłudze mężczyźni piszą setki książek, gdzie jedna swą grubością dorównuje zbitce wszystkich części Harrego Pottera, a druga jest jak Potter i Władca Pierścieni razem wzięci. Mimo to z żadnej nie możemy nic sensownego na temat kobiet wyciągnąć.
Niby stereotypy skądś się biorą i prawdy w nich sporo, bo gdybym schował sto złoty pod mydłem to możliwe, że polak nie ukradłby ich, bo po mydło nie sięga. Jednak osobiście uważam, że fakt, iż kobieta nie rozumie sama siebie jest stereotypem dryfującym w łódeczce fałszu po spokojnym oceanie stereotypów.
Obserwowałem kobiety w łóżku, w kuchni, jak i w samochodzie, w lecie i zimie, a nawet w pracy, szkole, sklepie czy toalecie. I po latach obserwacji, choć do starych nie należę, jestem gotów śmiało stwierdzić:

TAK, JESTEM W STANIE ZROZUMIEĆ KOBIETĘ!


W sumie co tu do rozumienia? Każda ma w sobie pewnego rodzaju kobiece słabości i mimo, że

wtorek, 20 października 2015

Bajka o weganach i drapieżnikach.

Mógłbym sobie obiecać. Mógłbym się zarzekać, że z dala będę trzymał się od wegan, jak i wszelkich obrońców zwierząt. Mógłbym wmawiać sobie, że jestem bezstronny, że mnie to nie interesuje. Mógłbym też nie napisać o tym notki, ale napisałem.
Kocham swojego psa, gdy grzeje mnie w nocy w nogi, gdy przychodzi usiąść obok mnie, gdy jestem sam w domu. Kocham go znacznie mniej, gdy ciągnie mnie na spacer w deszczowy dzień. Kiedy ja z nim nie wyjdę, a on w efekcie buntu i niewypróżnionego pęcherza narobi mi na dywan. Nie lubię kota mojej mamy tak, jak i on nie lubi mnie.
Nie kocham wszystkich zwierząt, nie jestem weganinem, tak jak i miłośnikiem mięsa też nie. Podsumowując wiec, stoję po "dobrej stronie", a mianowicie siedzę na dupie i patrze na rozległy ocean, zachody słońca i skarpę z której to weganie spychają zwolenników mięsa, ale w efekcie spadają sami, bo jak to weganie - umierają z głodu i nie mają siły. Więc to drapieżniki strącają słabszych w przepaść krzycząc "This is kaszanka!"

Mimo, że ową historyjkę podkolorowałem, to i tak wygląda ona niemniej zabawnie. A wszystko zaczyna się od ogólnie rozpowszechnianego weganizmu. Gdzieś tam wśród społeczeństwa zaczęli funkcjonować ludzie, którzy świadomi tego w jakich warunkach trzymane są zwierzęta i jak wygląda ich ubój, zrezygnowali z pokarmów pochodzenia zwierzęcego. Żyli sobie tacy weganie w swoim małym światku, który z czasem to zaczął się rozrastać, a w efekcie tego niektórzy z nich, niczym Świadkowie Jehowy, postanowili szerzyć weganizm. Mimo tego żaden z nich nie wszedł mi do domu z sałatka i nie kazał przestać jeść mięsa, za to nikomu pozornie nie wadząc siedział sobie na swoim instagramie czy tam blogu dodając zdjęcia #vege jedzenia.

Niestety w szeregi facebookowych wege grup, gdzie omawiano właśnie "pomysł na makaron ze szpinakiem" zaczęli wkrawać się obrońcy mięsnych sklepów.
Kiedy to Kasia dodała zdjęcie swojego #vege obiadu, Marek postanowił dodać na wegańską grupę fotę swojego schabowego z ziemniaczkami, ładnie dopisując "ja jem, a wy zdychacie z głodu", oczywiście dyskretnie pomijając fakt, że obiad zrobiła matka. Za Markiem poszedł Darek i Sebastian z kolegami, którzy to skakali z notki na blogu o wegańskim żarciu na notkę o kosmetykach nietestowanych na zwierzętach, z otwartym w drugiej karcie pornhubem, szukając kolejnej grupy trawojadów na fejsie. Z czasem drapieżniki ewoluowały i prócz dodawania zdjęć, zaczęły zbierać argumenty. Poczynając od tych, że człowiek od zawsze poluje, poprzez "nie uratujecie świata" "sałata też czuje", aż do "umrzecie z głodu i braku witamin". Bo facet musi mięso jeść, bo bez mięsa to chude pizdeczki, a Sebkowi od tego mięcha to nawet przybyło parę centymetrów w bic... w bandziochu.
No i tak banda lwów i tygrysów z intelektualną sałatką w czaszce, ogniem i mieczem bije wegan po dupskach. Z kolei żaden weganin od ognia i miecza internetowej nienawiści nie umarł, tak jak i z głodu. Dalej wytrwale hasztagował żarcie na instagram i udostępniał filmy z uboju zwierząt, a mięsożercy dalej pluli jadem.

I w gruncie rzeczy wszystko kończy się całkiem sensownym morałem, bo trzeba wiedzieć, że wszędzie tak, jak są przeciwnicy, znajdą się zwolennicy.