poniedziałek, 31 sierpnia 2015

5 sposobów

W życiu człowieka przychodzi moment, kiedy jest on tak bezradny czy naiwny, że zdaje się na rade wszechwiedzącego internetu. Sęk w tym, że rady udziela mu banda gimbusów, która w gruncie rzeczy nie jest pewna tego co mówi, a ściślej mówiąc pisze, bo przeczytała o tym kiedyś, wieki temu, właśnie w internecie. Mimo to nie szkodzi im zaryzykować, bo bez względu na to czy piszą prawdę, czy też nie, to i tak dostaną za odpowiedź 2 punkty na zapytaj. Co prawda większość pytań jest zadawana przez ludzi zbyt leniwych, by wstukać w google daną frazę, bo łatwiej zapytać o nią ludzi, którzy przeważnie gówno wiedzą, dopóki nas nie wyręczą, w kwestii wpisania danej frazy w wyszukiwarkę. Jednak to tylko małą kropla w wielkim oceanie, bo chwytamy się internetowej brzytwy częściej niż myślimy.
Sprowadza się to głównie do niewiedzy i braku doświadczenia połączonego z lenistwem. Mowa tu o internetowych radach czy sposobach. Nie mam na myśli przepisów, zrzynania zadań domowych z internetu czy wykonywania ćwiczeń na płaski brzuch.
Znów wracamy do punktu wyjścia, a w tym przypadku wejścia, bo tym rozpocząłem dzisiejszy post. Bezradni ludzie mają tendencje do chwytania się brzytw, a w tym przypadku internetowego gówna. Bo wierzcie mi lub nie, ale są w internecie ludzie dzielący się dobrą radą. Co tam radą, całym poradnikiem!
I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że nikt tak naprawdę tych samozwańczych wujów od dobrej rady o rady nie prosi.
Hmm...Ludzie, którzy dają wam jakieś gówniane rady, gdy Wy o nie nie prosicie. Mówi Wam to coś, prawda? Jak na razie strasznie śmierdzi tu hipokryzją, ale dajmy mi przejść do sedna.
Prawda jest taka, że nie ważne czy chcemy tego czy nie, zawsze więcej do powiedzenia mają ludzie z twarzą, nawet w internecie. Bez względu na to czy na twarzy mają bliznę, wąsy, czy napisanie "jestem gejem z komercyjnej telewizji", to i tak ich zdanie jest o wiele ważniejsze od twojego, czy jakiejkolwiek innej osoby o niebywale wysokim ilorazie inteligencji, a przynajmniej do czasu gdy nie zaczniecie znaczyć czegoś we wszechświecie.
Jednak z udzielania najczęstszych rad słyną psychologowie czy przykładne mamuśki, które muszą podzielić się tym, jak powinno wychowywać się dzieci. I tak właśnie ja, mimo, że rodzicielstwo jest mi obce, jednak bycie nastolatkiem nie, trafiłem na pewien poradnik, kolejne kroki w ilości nieparzystej, dotyczące wychowania dużych dzieci i nie mówię tu o facetach.
Dziś wcielę się więc w rolę nastolatka, a mam o tyle dobrze, że ze swojej roli nie muszę praktycznie wcale wychodzić i spojrzę na każdy z poszczególnych kroków z tej właśnie perspektywy nastolatka, a nie zdesperowanych rodzicieli, szukających rad, dotyczących wychowywania potomstwa w internecie.
Cały artykuł do którego się odnoszę znajdziecie tutaj.

1) Wspólny posiłek obowiązkowy
Wiele rodzin bagatelizuje znaczenie wspólnego posiłku (przynajmniej raz dziennie). Każdy z członków rodziny łapie więc talerz, kanapkę i biegnie do swoich „spraw” – TV, gazeta, gra komputerowa.
Wbrew pozorom jest to jednak bardzo wartościowe, jeśli rodzina wyrobi sobie nawyk wspólnego jedzenia, tworząc tym samym przestrzeń do rozmowy, dzielenia się swoimi przemyśleniami czy nawet żartów. To wszystko buduje atmosferę jedności, daje poczucie bezpieczeństwa i świadomość, że jest czas na wspólne bycie razem, że to bycie razem jest ważne dla rodziców (mimo wiele obowiązków znajdują na nie czas). Jeśli rytuał wspólnego posiłku wprowadzicie, gdy dziecko będzie jeszcze małe – w okresie, gdy wejdzie ono w okres buntu nastolatka jest szansa, że stół będzie takim miejscem spotkania z nim i okazją do spokojnej rozmowy. (Czasem spotkacie się oczywiści z milczeniem, ale docenicie już sam fakt, że dziecko usiadło z wami).

Jak tak się zastanowić, to bądź co bądź jest to chyba jeden z porządniejszych punktów owego poradnika. Mimo wszystko jeśli zabierzemy się za wdrożenie w życie wspólnych posiłków, kiedy każdy z domowników przyzwyczaił się do spożywania w osobności, to jest to jak ubranie muzułmanki na plażę w bikini. Marek miedzy każdym kęsem schabowego będzie odpisywał Kasi, a z kolei Magda przez pierwsze pięć minut wspólnego posiłku będzie zajęta ustawianiem talerza w jak najlepszym świetle, sesją zdjęciową. Potem jeszcze trzeba wybrać najlepsze zdjęcie by dodać je na insta, już nie wspomnę o wyborze filtra, opisu i hasztagów. "rodzice zmuszają mnie do wspólnego obiadu. #ból #rozpacz #schabowe"

2) Mój dzień
Gdy już spotkacie się przy wspólnym stole (np. kolacja) i jakoś trudno będzie zacząć rozmowę – bawcie się w grę „Mój dzień”. Niech każdy z domowników opowie najlepsze i najgorsze wydarzenie, które go spotkało w danym dniu, a następnie reszta rodziny spróbuje je ocenić w skali  1-10. Na koniec losowanie – jeden z członków rodziny opowiada dowcip;) To prosta zabawa, ale pozwala przełamać np. napiętą sytuację w domu i być pretekstem do podjęcia dialogu.

A to zabawne, bo teraz z najbardziej logicznej i sensownej części tekstu, przechodzimy do największego banału. Fajnie jest czuć się jak na koloni czy Zielonej Szkole, zwłaszcza podczas zabaw integracyjnych, przeznaczonych dla dzieciaków w wieku lat 11-14, tyle, że odbywających się codziennie przy kolacji we własnym domu. Nie zapomnijmy o zorganizowaniu Zielonej Nocy, gdzie domownicy będą mazać się pastą do zębów. Co do zabawy, to pewnie najlepszym wspomnieniem dzisiejszego dnia Magdy będzie droga kawa w Starbuck, a najgorszym Marka, to, że skończyła mu się kasa na herę i od dwóch dni jest na głodzie. Autor czy autorka artykułu musi mieć nieźle wybujałą wyobraźnię, zły obraz przeciętnej rodziny, albo po prostu mega ciekawe życie, jeśli myśli, że ojciec pracujący na budowie,  matka w sekretariacie i dzieciaki, które dziś nie wyszły z domu, są w stanie podzielić dzień na "to było super, a to nie". Przypuszczam, że super będzie, gdy reszta domowników oceni dany problem w skali 1-10, jak w talent show. Ale nie ma co, nawet jeśli im się uda to przypuszczam, że zabawa będzie przednia, zwłaszcza, gdy Marek będzie mógł zarzucić dzisiejszym sucharem kolacji czyli "Czym różni się pomarańcza od siedmiolatki? Gdy widzę pomarańcze to mi nie staje". Dlaczego nikt z domowników się nie śmieje?

3) Czas na dyskusję
Często dzieci dochodzą do wniosku, że rodziców nie obchodzi ich zdanie więc nie ma sensu z nimi w ogóle rozmawiać. W efekcie rodzice nie wiedzą, co myślą ich dzieci, nie mają możliwości pomóc im zrozumieć wielu kwestii czy pokazać możliwości rozwiązania problemów. Postarajcie się wprowadzić w rodzinie nawyk dyskusji – np. raz w tygodniu, zbierajcie się i niech każdy z was wpisze na kartce temat, który chciałby, aby został omówiony.
Przyjmijcie zasadę, że w trakcie rozmowy szanujemy zdanie innych, nie krzyczymy i staramy się zachować spokój. Nastawcie się, że mogą pojawić się tematy typu wysokość kieszonkowego, wyjazd pod namiot z chłopakiem, wakacje z kolegami w górach” itp. Niech dziecko wie, że w trakcie takiego spotkania nie zostanie zbesztane. Starajcie się słuchać i spokojnie argumentować. Pozwólcie dziecku wyrzucić z siebie swój gniew i żal, że coś jest nie po jego myśli. Takie spotkania dają szanse pokojowego rozwiązywania konfliktów i wyjaśniania niedomówień, poznania wzajemnych opinii i modyfikacji przekonań.

Ha, a Wy głupcy myśleliście, że to już koniec kolonii i Zielonych Szkółek. Gdy już sporządzimy rodzinny regulamin dyskusji, który wywiesimy na lodowce czy tablicy korkowej, pod szczegółowym planem sprzątania w domu w tym tygodniu, to możemy wyznaczyć datę na dyskusje rodzinne. Czyli w niedziele po kościele zbierzemy się wszyscy i przedyskutujemy cały tydzień. Mama będzie mogła spytać czy dzieciom podoba się kolor na jaki pomalowała kuchnie i czy mają jakieś własne propozycje dotyczące tego na jaki kolor miała ją pomalować, co jest w sumie bez znaczenia, bo pomalowała ją wczoraj, a dzień dyskusji jest dopiero dzisiaj. Marek ewentualnie zapyta czy tata da mu kasę na koncert, który był w piątek, ale dowiedział się o nim dopiero we wtorek, a nie mógł negocjować tego wcześniej niż w rodzinne niedziele poświęcone dyskusji. Ale wspólne dyskusje raz w tygodniu to super rozwiązanie, bo po co wyrażać swoje zdanie, kiedy jest jeszcze aktualne. Rodzice tylko by się niepotrzebnie wkurwiali, a dzieci buntowały.

4) Interesuję się tobą – jesteś dla mnie ważny
Dzieci miewają różne zainteresowania, niekoniecznie zgodne z tym, czego oczekiwaliby ich rodzice. Pozwól dziecku na rozwijanie jego pasji nawet, jeśli wolałbyś go widzieć w zupełnie innym zawodzie. Dawaj mu odczuć, że je akceptujesz i zawsze może do ciebie przyjść po radę.
 Twój nastolatek ciągle rysuje komiksy? Porozmawiaj z nim, zapytaj  – może chciałby pójść na zajęcia dodatkowe czy wybrać się z tobą na wystawę grafiki. Spróbuj znaleźć z nim wspólny język. Kocha psy – zaproponuj wyjazd na wystawę lub umów np. na rozmowę ze znajomym weterynarzem lub kimś, kto ma własną hodowlę. Niech dziecko wie, że nie są ci obojętne jego zainteresowania. Może nastolatek z twojego punktu widzenia spędza czas na czymś nie po twojej myśli – nie pozwól jednak, by to była przestrzeń, gdzie jesteś niemile widziany.

W niedziele rodzice mogą zaproponować Magdzie kasę na nowe cycki i kupno followersów na instagramie, bo zawsze chciała być modelką. Z kolei Marek dostanie nową lufkę i masę gier, bo w sumie tylko tym się interesuje... Znaczy nie tylko tym, ale rodzice na szczęście nie zajrzeli do jego ulubionego folderu na pulpicie o tej dziwnej nazwie "fap folder". To pewnie jakaś prezentacja na francuski albo niemiecki.
W tym momencie nie neguje tego, że rodzice interesują się zainteresowaniami swojego dziecka, ale trochę słabo, że robią to dlatego, że któreś z nich przeczytało o tym w internecie i nagle zaczęło włazić w butach w zainteresowania własnych dzieci, które wcześniej mieli w dupie.

5) Zdrowa rywalizacja jednoczy
„Jesteś najmądrzejszy, Ty ciągle musisz mieć rację, zawsze musi wyjść na Twoje!!!”… Pokaż dziecku, że tak nie musi wcale być… Organizujcie rodzinne zawody – np. turnieje gier planszowych (ich oferta jest dziś wyjątkowo ciekawa, a gra potrafi dać sporo frajdy) czy rodzinne zawody sportowe. Nawet zagniewany na rodziców nastolatek nie przepuści okazji, by np. „zamknąć ich w lochu” czy pokazać, że może ograć tatę w tenisa. Jeśli z początku młody człowiek podejdzie do tego z niechęcią… to zobaczycie, jak szybko się wciągnie w zabawę obmyślając strategię, jak tu wygrać. Złość zacznie opadać, powstanie okazja do rozmowy.

Pewnie, że się wciągnie! Przecież nie codziennie ma się okazje na rodzinny tajski boks!
Wygoń dziecko od komputera i podaj mu scrabble, bo rodzinne gry i możliwość ogrania członków rodziny łączy! Nie twierdzę oczywiście, że tak nie jest, ale nie sądzę by złość nastolatka na rodziców "Kurwa, muszę grać w te idiotyczną planszówke, kiedy mam tyle rzeczy na głowie", skończyła się radością zaangażowaniem czy wspólną rozmową.


Wygląda na to, ze nastoletni Kuba w dodatku bez dzieci dobrnął do samego końca poradnika o ich wychowaniu. Choć nie ukrywajmy, że artykuł nie tyczy się ogólnie dzieci, a raczej zbuntowanych nastolatków, którzy nie mają kontaktu z rodzicami, już nie wspomnę o wspólnych zainteresowaniach. Jeśli liczycie teraz na jakieś kluczowe podsumowanie to w błędzie nie jesteście. Młodzież nie jest uniwersalna tak, jak i powyższe metody nie są o czym ludzie, którzy postanowili wdrożyć je w życie najwidoczniej nie do końca byli świadomi. Dla jednych może być to pomocna dłoń, którą rodzic wsuwa przez uchylone drzwi pokoju i wyciąga jego mieszkańca na zewnątrz, co kończy się poprawą relacji. Dla innych jest to pięść waląca w zaryglowane drzwi z napisem "Zostawcie mnie, chce pobyć sam" i zawracanie dupy.
Teraz przypuszczam, że nie jestem dużo lepszy od osób które zajmują się psychologią, dzieci nie mają, a w ich kwestii rady dają. Jest jednak ta różnica, że ja papierka nie mam i uważam powyższy poradnik, tak jak i jemu podobne za dno. Dziele się faktem iż takowe istnieć nie powinny, gdyż ich autorzy nie widzieli dzieci i nie znają ich, ich poglądów i usposobienia do rodziców, którzy postanowili z porad skorzystać.
Po raz setny wspomnę, że dzieci nie mam i Wy pewnie też nie, ale jeśli bym je miał i tracił z nimi kontakt, to próbowałbym sięgnąć do nich własną ręką, a nie kijem wyrwanym z internetu.

środa, 12 sierpnia 2015

Biedni faceci.

Istnieje pewien schemat katolickiej szczęśliwej rodziny. To dosyć stereotypowy schemat, który jest oparty chyba jeszcze na hierarchii, która najprawdopodobniej panowała za czasów jaskiniowców.
Pan jaskiniowiec leciał z dzidą, prowizorycznym łukiem i szedł zabić mamuta. Ewentualnie brał jeszcze jakieś piwo i kumpli. Zaś pani jaskiniowiec siedziała na włochatym tyłku przed jaskinią, pilnując gromadki dzieci. Czyli w gruncie rzeczy poza faktem, że pan jaskiniowiec w każdej chwili może chwycić swoją małżonkę za włosy i zatargać do jaskini, gdzie wymierzy jej odpowiednią karę, bo mamut był zbyt słony, niewiele się zmieniło. Choć w gruncie rzeczy nawet teraz w tak z pozoru ułożonym społeczeństwie też znajdzie się jakiś zły jaskiniowiec, karzący żonę za niedobre żarcie, z tą różnicą, że swoje odzienie z tygrysa porzucił na rzecz koszulki do bicia żony i dziurawych, brudnych slipek, roztył się i stracił wszelaką smykałkę do... wszystkiego.
Jednak zostawmy życie współczesnego jaskiniowca i wróćmy do szablonu dobrego małżeństwa.
Ów szablon z czasem zaczął ewoluować, jak wszystko zresztą i kobiety zaczęły zyskiwać więcej praw, przywilejów, możliwości, ogólnie mówiąc zaczęły rozwijać się społecznie, a zwłaszcza zawodowo. Co oznaczało, że z pań domu, albo jak kto woli matek polek stawały się kobietami pracy.
Wszystko brzmi banalnie, bo odwołując się do sytuacji wielu z Was pewnie w waszej rodzinie pracuje ojciec, jak i matka. Kiedyś co prawda nie było to takie oczywiste, a ta zmiana jest przeze mnie spostrzegana pozytywnie, bo jestem pełen podziwu w stosunku do kobiet, które nie dość, że na rodzinę zarabiają, to jej wykarmienie i porządek w domu ogarniają. Co prawda ucierpiał pewnie na tym ich czas wolny i nie jedna z nich nabawiła się częstych migren, ale czego to się nie robi dla rodziny.
Może pominę motyw z bandą feministek, która ubiega się o to, by kobiety które mają pracę, dzieci, pracującego męża, powinny walczyć o więcej praw i przejdę do facetów.
Niestety nie wszyscy są w stanie żyć komfortowo z faktem, że kobiety mogą teraz śmiało wykonywać męskie zawody, jak i z tym jak bardzo ważną rolę w ich rodzinie odgrywa małżonka. Niektórzy z nich czują się źle z faktem, że zapierdalają w jakimś warsztacie na zadupiu, ubrudzeni po łokcie, kiedy ich żona siedzi za biurkiem, sprawuje jakąś istotną rolę, wcale nie narobi się więcej, za to zarobi znacznie więcej. To ona jest głową rodziny, która to robi weekendowe zakupy, zabiera dzieci do kina, płaci za wodę prąd, ogólnie gospodaruje pieniędzmi. Kiedy, to jeszcze jakieś sto lat temu siedziałaby na dupie, gotując zupę, a on zmęczony po robocie, licząc pliczek pieniędzy, dałby jej coś, by mogła kupić jutro ziemniaki i ewentualnie coś ładnego dla siebie.
Teraz gdy siedzi przed telewizorem, widzi gębę pani premier, czy innych kobiet postawionych wyżej od niego. Z kolei w lepiej prosperującym samochodowym warsztacie obok pracuje kobieta.
Ból jaki niesie ze sobą fakt, że jest kolejną męską cyferką w społecznym systemie, kiedy kobiety podbijają świat.
Nie jest to sytuacja dotykająca tylko życiowych nieudaczników, a coś co potrafi ukłuć w serce każdego faceta. Prawda jest taka, że mężczyźni to płeć, która w sporej mierze uważa się za płeć dominującą. Kobiety są z reguły słabsze, mają mniejsze możliwości, głównie fizyczne, a kiedyś były uważana za głupie, a teraz spora ilość z nich zajmuje się zarządzaniem i radzi na wysokich stanowiskach lepiej niż niektórzy faceci, co rani męska dumę niektórych z nich.
Powstały kategorie sportowe w których kobiety i mężczyźni nie mierzą się ze sobą i pracują na oddzielne wyniki. Jednak, gdyby te linie zatarto nic nie zabolałoby faceta podczas przegranej tak, jak fakt, że lepsza była kobieta.
Kobiety wykształciły się, stały się zaradniejsze, a w niektórych osobnikach płci męskiej zatarły się zwierzęce instynkty, może po za faktem porastania włosiem.
Jednak patrząc obiektywnie czemu fakt, że to nie mężczyzna jest filarem rodziny, domostwa, bywa tak bolesny? Mnie osobiście nie przeszkadza fakt, że jakaś z kobiet jest wyżej postawiona i zarabia w ciągu roku więcej, niż ja zarobię w ciągu pięciu. Już zwłaszcza nie przeszkadzałby mi ten fakt jeśli jest ona moją życiową partnerką i nie skąpi mi zarobionych przez siebie pieniędzy.
Mało tego! Jeśli ona zarabia tyle, że spokojnie jest w stanie utrzymać dom, wyprawić dzieci, wybrać się w weekend do kina i pozwala mi zachować moją marną pensję "na czarną godzinę".
Nie czułbym się źle z faktem, gdyby poprosiła mnie o odkurzanie, czy ugotowanie obiadu, bo dziś wraca później. Moja męska duma na tym nie ucierpi.
Nie czułbym się źle do czasu, gdyby nie zaczęła uważać mnie za słabszą płeć, która powinna porzucić prace, bo to ona zarabia na rodzinę i siedzieć w domu, zajmować się nim i ewentualnie, gdy da mi odpowiednią sumę pieniędzy kupić sobie coś ładnego. Dopóki nie zacznie mnie lać za niedobre obiady, bałagan i zasłanianie telewizora. Do czasu gdy nie zaciągnie mnie za włosy do jaskini, gdzie wedle własnych potrzeb wykorzysta mnie seksualnie, to jej intelektualna, bądź finansowa przewaga nie będzie mi przeszkadzać.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Grube świnie.

Akceptacja siebie, swojego wyglądu jest naprawdę świetną sprawą, która wbrew pozorom nie prowadzi do pychy, samozachwytu i masturbacji do własnych zdjęć. Mimo wszystko zwiększa nasze poczucie własnej wartości, czy sprawia, że jesteśmy bardziej pewni siebie. Wiedząc, że nie wyglądamy jak jednookie widmo, czy Steve Buscemi, stajemy się pewniejsi w kontaktach z ludźmi, a co za tym idzie łatwiej jest nam, dajmy na to znaleźć pracę.
Jednak to nie wygląda tak, że jedni rodzą się będąc Scarlett Johansson, a inni są brzydkimi wiejskimi dziołchami z wąsem do końca swojego istnienia i podczas rozkładu również.
Samoakceptacja jest rzeczą nad którą możemy, powinniśmy pracować. Jeśli my uważamy siebie za nudnych, nieatrakcyjnych, głupich, to czemu społeczeństwo ma spostrzegać nas inaczej. To wszystko wygląda troszeczkę inaczej i nie polega na tym, że stojąc przed lustrem stwierdzimy "Dobra, jestem spoko. Mogę siebie zaakceptować", bądź też na tym, że na komentarz pod naszym fejsowym profilowym o ambitnej treści "ślicznie", tym razem nie zaprzeczymy.
Samoakceptacja to długa i kreta droga, którą każdy z nas pokonuje w innym tempie, którą jedni przechodzą pieszo, drudzy przejadą samochodem, czy konno.
Bez względu na to jak się za to zabierzemy, wiąże się to z pewnego rodzaju pracą, której niektórzy z nas nie potrafią się podjąć, bo jednak, żeby gdzieś dojść trzeba ruszyć dupsko.
Tu właśnie pojawia się pewien problem. Są ludzie, którym bardzo daleko do akceptacji siebie i nie chodzi tu o ich charakter i o to, że pod tym względem są amebami, które nad odpowiedzią, która brzmi "nie wiem" muszą uraczyć nas pięciominutową ciszą. Chodzi mi tu tylko i wyłącznie o wygląd. Możecie moją opinie brać do siebie, bądź nie i brać mnie za chama, który skupia się na wyglądzie, albo za wujka dobrą radę, który chce Wam coś jednak przekazać.
Ostatnimi czasy w naszym leniwym społeczeństwie, które jest zbyt leni... zapracowane, by w ciągu roku przeczytać pięć książek, pojawiają się osoby, którym nie podoba się swój własny wygląd, co w sporej mierze opiera się na ich tuszy. Najgorsze jest to, że nie są to panie po porodzie, a trzynastoletnie dzieciaki. Swoją nie akceptację, a raczej skrajną nienawiść w stosunku do siebie wylewają coraz częściej do internetu. Są również i tacy, którzy przy każdej sposobności dzielą się po raz kolejny ze swoimi znajomymi stwierdzeniem "ale jestem gruba".
Tu już nie chodzi o to, że owe osoby potrafią się samookaleczać z tego właśnie powodu, ponieważ ich otyłość jest przecież rzeczą, której nie da się zmienić, bo tacy się urodzili. Bardziej irytuje mnie fakt, że bardziej walczą one o uwagę i akceptacje innych niż o swoją własną, bo przecież żadne z nich stwierdzając publicznie, że jest brzydkie, nie liczy na "masz kurwa racje, zrób coś z tym!", a na głupie, wręcz wymuszona "nie prawda, nie jesteś". Te teksty, które podrzuca nam własne, moralne sumienie, sprawiają, że te tłuste iksy i igreki, myślą sobie, że nie wyglądają tak, źle i w sumie nie powinny pałac do siebie taką nienawiścią. Bo skoro ktoś stwierdził, że nie są brzydkie, to... gówno prawda!
W tej chwili możemy być na siebie źli, że nasz "człowiek ziemniak", postanowił nic nie robić sobie ze swojej otyłości, dosyć sporej otyłości, tylko dlatego, że stwierdziliśmy, że jest okej, a mało tego uraczyliśmy go kolejnym kłamstwem, gdyż w rzeczywistości twierdzimy inaczej.
Przecież nie możemy mu powiedzieć, że jest... no, nie wiem... troszeczkę oty... że jest spasioną świnia i skoro on sam czuje się z tym źle to powinien nad sobą popracować. Ale i tak tego nie zrobimy, bo biedactwo zamknie się w swoim pokoju i chwyci za swoje "żyletki przyjaciółki", a my nie chcemy zrobić mu krzywdy, nawet jeśli on krzywdzi się kolejnym w tym tygodniu dużym zestawem z McDonald's.
Ale co tam, bo "ty Kuba, po prostu faworyzujesz te chude anorektyczne dziwki, które wpierdalają sałatę i śmieją się z każdego, kto waży więcej niż 50 kilo!!!"
Jeśli owe panny nie sapią jak maratończyk po wejściu na czwarte piętro i nie próbują dowartościować się "nie jesteś gruba, co z tego, że ważysz sto kilo", to chyba je faworyzuje.
Tak wiec jeśli jesteś osobą otyłą, podkreślam słowo otyłą, a nie masz chorą manie na punkcie wystających żeber i pragniesz zostać "motylkiem", bądź "pro-aną", poprzez niejedzenie niczego, to popracuj nad sobą.
Jeśli coraz częściej insynuujesz, że jesteś zbyt gruby/a, a gdy ktoś stwierdzi, że nie, czujesz się dowartościowany/a, spraw, by z Twoich ust więcej nie padło "jestem grubasem".
Jeśli odczuwasz problem związany ze spadkiem formy i wzrostem tuszy, spraw, by nie postąpił.
Jeśli kiedykolwiek ktoś stwierdzi w Twojej obecności, że jest gruby, bądź zapyta wprost, powiedz mu prawdę.
Jeśli się nie akceptujesz, to zrób coś z tym i nie wymagaj tej akceptacji od innych.